Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Do Rialto biegałem na wagary

20.12.2018 13:00:00

Podziel się

Filip Bajon – szczun z Jeżyc. Jeden z najlepszych polskich reżyserów, którzy idą pod prąd, dotykają wrażliwych tematów, nie kręcą modnych filmów. Jego najnowszy obraz „Kamerdyner”, który toczy się przez cztery dekady na ziemiach pomorskich łącząc losy Niemców, Polaków i Kaszubów, zdobył Srebrne Lwy na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni. Jest człowiekiem skromnym. Zdecydowanie woli opowiadać o swoich filmach niż o sobie.

ROZMAWIA: Elżbieta Podolska
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt

Czy jest Pan firmowym samobójcą? Dzisiaj, kiedy filmy są coraz szybsze, są jak sieczka, robienie takiego, który snuje się jak leniwa rzeka, w którym króluje obraz to misja straceńca.

W zawód reżysera wpisane jest ryzyko. Czasami trzeba je podejmować. To jest jedna rzecz. Druga rzecz, to uważam, że język filmowy wcale się tak bardzo nie zmienił, jak próbują to mówić krytycy. Język filmowy przestał się rozwijać w momencie premiery „Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa, no może jeszcze „Osiem i pół” Felliniego. Ten jeżyk filmowy jest czymś stałym. Teraz się mówi o kręceniu szybkich filmów, ale widziałem ostatni film Scorsese’go tak wolno opowiadamy, że mój to jest Ford Mustang. I jeszcze jedno – nie wszyscy robią sieczkę.

Jest Pan odważny poruszając temat stosunków polsko-niemiecko-kaszubskich. Miłość, nienawiść, historia. Skąd pomysł, żeby zająć się tym tematem?

Dostałem scenariusz. Przeczytałem go. Wiedziałem, że nie jest doskonały, ale ma ogromny potencjał. Ponieważ producenci mi nie przeszkadzali i miałem pełną wolność w ustawianiu wątków, dopowiadaniu pewnych rzeczy, dodawaniu innych, poszukiwaniu miejsc zdjęciowych, układaniu filmu. Oczywiście były też napięcia. Im bliżej było zakończenia zdjęć, tym bardziej chciano, żebym coś wyeliminował, z czegoś zrezygnował. Umiem rezygnować, bo panuję nad tym materiałem. Wiem, że jak tu zrezygnuję, to w innym  miejscu muszę dodać. Tego aktora nie ma, więc mogę coś nakręcić bez niego. Bardzo często tak jest, że pozorne kompromisy działają bardzo dobrze dla filmu. Taka jest jego natura, że tak naprawdę nikt nie wie na czym ona polega.

Skusił Pan znakomitych aktorów. Doskonale wpasowując ich w role.

Dla Borysa Szyca, którego uwielbiam i który teraz gra też Józefa Piłsudskiego w mojej produkcji, stworzyłem specjalnie postać Fryderyka von Krauss, bo wcześniej w scenariusz go nie było. Był brat, tam gdzieś się szwendał, pomyślałem, że to będzie  rola dla Borysa. Zacząłem szukać, co on mógł przedtem robić – był na dworze. Znalazłem pewną anegdotkę o urzędniku, który poprawiał wywiady Wilhelma II i jeden źle poprawił i wyleciał. To mu to dodałem, bo mnie prosił żebym dał mu jakiegoś haka na tę rolę. Ania Radwan (Gerda von Krauss) – ta postać była w scenariuszu dobrze napisana. Adam Woronowicz (Hermann von Krauss) – też był dobrze napisany w scenariuszu. Leo von Trettow, czyli roli dla Daniela Olbrychskiego też  nie było. Powymyślałem pewne rzeczy. Angela von Trettow, że będzie to córka Trettowa, że poznali się w Indiach, bo Niemcy dużo jeździli z takimi misjonarskimi misjami. Kościół protestancki na tym Dalekim Wschodzie działał bardzo mocno. To wszystko też zdokumetowałem. Dużo zaczerpnąłem też z pamiętników hrabiny Denhoff. Aktorzy bardzo mnie zaskoczyli. Byli niesamowici.

Jest Pan poznaniakiem, chłopakiem z Jeżyc, który teraz od czasu do czasu ma okazję zagląda do miasta swojego dzieciństwa.

Cały czas obserwuję zmiany. Kiedy tylko przyjeżdżam i mam chwilę czasu wybieram się na spacer. Lubię sobie przypominać miejsca sprzed lat. Byłem np. bardzo związany z kinem Rialto, w którym teraz rozmawiamy. Chodziłem tutaj na wagary. Na ulicę Poznańską biegałem na lekcje angielskiego, a urodziłem się na Jackowskiego. Poznań w sensie urbanistyczno-rekonstrukcyjnym bardzo mi się podoba, ale za mało imprez się tutaj odbywa. Zbyt mało się tutaj dzieje. Już we Wrocławiu jest lepiej, nie mówiąc o Warszawie.

Nie kusi Pana, żeby tutaj wrócić i zamieszkać?

Nie. Czasu dzieciństwa to jedno, a teraz już mam inne życie. Ale odnalazłem Poznań w Sopocie. Mam tam mieszkanie, które jest identyczne z  mieszkaniem na Jackowskiego. Klimat ulicy jest identyczny. Nawet kamienice zostały zbudowane w 1904 roku. Każda ma przed frontem ogródek. Na Jeżycach też tak było, ale zostało to zlikwidowane. Natomiast Sopot to zachował. Dokładnie pamiętam ten ogródek, który był przed kamienicą, w której się wychowywałem. Fantastycznie się tam czuję. Nie zamierzam się tam przeprowadzać na stałe z Warszawy. Po prostu będę tam spędzał kilka miesięcy w roku.

Za Panem bardzo pracowity czas. Realizacja „Kamerdynera”, filmu o Piłsudskim. Czy zaplanował Pan teraz odpoczynek, czy może rozpoczyna Pan przygotowania do kolejnego filmu?

Zaczynam rozmowy  na temat nowego projektu. Chcę zrobić film o Jarosławie Iwaszkiewiczu. Konkretnie o jednym roku z jego życia. 1914, kiedy to był nauczycielem na Ukrainie. Oczywiście będzie tam też o homoseksualiźmie.

Nadchodzą Święta Bożego Narodzenia, jak będzie je Pan spędzał? Czy prezenty już zaplanowane?

25 grudnia wylatuję do Singapuru, a potem na Papuę Nową Gwineę. Tam jeszcze nie byłem.