Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Łazarz już nie dla eki

22.05.2018 12:00:00

Podziel się

Mieszkali tu Anna Jantar, czy Roman Wilhelmi. Na Łazarzu są Międzynarodowe Targi Poznańskie, zabytkowy cmentarz żydowski – w bramie, pozostałości po fabryce Polleny, City Park, Arena, która za chwilę przejdzie gruntowny remont, Park Wilsona, gdzie mają stanąć „kaczkomaty”, kilka schronów i… najdroższa toaleta w Polsce. Eka z ulicy Małeckiego dziś już nie straszy, choć w sylwestra tradycyjnie pali stare tapczany. Na terenie dawnego więzienia UB wciąż rodzą się dzieci, nie mając świadomości, że pod jedną ze ścian, rozstrzeliwano tutaj ludzi…

TEKST I ZDJĘCIA: Joanna Małecka

– Proszę, to dla Pani – Agnieszka Siewiert z kwiacarni „Lambada” przy Rynku Łazarskim wręcza mi bukiet kwiatów. – Dziękuję, ale jest jakaś okazja? – pytam. – Okazja jest zawsze, a kobiecie w kwiatach jest do twarzy. Codziennie, od 13 lat, o 6:30, otwiera budkę z kwiatami. Od progu pachnie różami, frezjami i liliami. Właśnie szykuje kolejny bukiet dla klienta. Odkąd wyprowadziła się na wieś, za Opalenicę, musi wstawać o 4:15. – Ten bukiet chyba robiłam z myślą o Pani – uśmiecha się. Piękne, wiosenne barwy od razu wywołują uśmiech. – Dobrego dnia – rzuciłam w drzwiach. – Dobrego, dla pani chyba już jest dobry.

Na Rynku Łazarskim jest mural…

Środa. W sercu dzielnicy słychać kupców. Klienci właśnie podjechali po świeże warzywa. Stare stragany, nadszarpnięte zębem czasu, z powyginanymi plandekami, zachęcają jedynie do ich ominięcia. Wkrótce ma się to zmienić – szykuje się przebudowa Rynku Łazarskiego. – Chodź kochanie, pójdziemy umyć rączki, zanim zjesz jabłko – młoda blondynka prowadzi trzyletnie na oko dziecko do toalety. Idę za nią. Pani w recepcji uśmiecha się serdecznie.  Wszystko wyłożone drogimi materiałami, pachnie. Jest nawet prysznic. – Pani wie ile ta toaleta kosztowała? – zaczepia mnie Piotr. Mieszka na ulicy Lodowej. – Pani, 780 tysięcy złotych. Łapie się za głowę. – Naprawdę? – pytam z niedowierzaniem. – No, jak Boga kocham! To najdroższy szalet chyba na świecie – kwituje Piotr i odchodzi.

Przechodzę na drugą stronę. Na rogu ulicy Dmowskiego, na ścianie kamienicy, mural. To jeden z dwóch, które są na Łazarzu, oba pisane wierszem. Starszy mężczyzna w kapeluszu zatrzymał się obok. – Pani widzi, to o kobiecie – mówi. – Ładnie nam to zrobili, bo wcześniej ta ściana jakaś taka brudna była. – Pan tu mieszka? – pytam. – Tak, za rogiem, a Pani? – Ja tu w gościach jestem – odpowiadam i odchodzę. – Do widzenia! Przemiły staruszek zdejmuje kapelusz i macha na pożegnanie.

…a u Wojciecha mieszka Lech Poznań…

Wojciech Dera mieszka przy ul. Dmowskiego. Do jego mieszkania prowadzi dokładnie 91 schodów. – Policzyłem – uśmiecha się, prowadząc mnie na górę. Pokonuje je jeden za drugim, pomimo kontuzji nogi. – Widzi Pani, dotrzymuję Pani kroku – mówi wyciągając klucze od mieszkania. Korytarz w kolorze biało – niebieskim. Na ścianach wiszą portrety piłkarzy Lecha Poznań, proporczyki, koszulki z autografami, schowane w ramkach. Po prawej stronie drzwi legendarne bilety na mecz umieszczone w niewielkich rameczkach, dalej piłki z autografami, legendarne korki Ryszarda Jankowskiego z meczu z Barceloną z 1988 roku, listy z podziękowaniami. W pokoju naprzeciwko wysokie regały, sięgające sufitu. Na samej górze kroniki Lecha Poznań prowadzone skrupulatnie od wielu lat a w nich każdy, najdrobniejszy wycinek prasowy. 31 maja 1969 roku po raz pierwszy był na meczu, a przynajmniej ten pamięta jako pierwszy. Lech przegrał wtedy z Olimpią i spadł do 3 ligi. – Płakałem. Zresztą pamiętam to do dzisiaj – wyznaje a jego wzrok utyka na jednym ze zdjęć piłkarzy. – Od tego meczu zaczęła się moja tułaczka po stadionach, na które jeździłem razem z tatą. Oczywiście nie byłem na wszystkich meczach, ale wyjazdy pociągiem do Nowego Tomyśla pamiętam doskonale. Pewnie się Pani spieszy a ja tu mógłbym opowiadać godzinami. Zapraszam kiedyś, pokażę Pani wszystkie skarby, bo większość mam w piwnicy. Dziękuję i zbiegam po schodach.

…Ogród Łazarz wymaga trochę pracy…

Roman Modrzyński ze Stowarzyszenia Wirtualny Łazarz stoi na dole.– To co, idziemy na spacer? – pyta. – Z przyjemnością – opowiadam. – Właśnie byłam u pana kolegi ze stowarzyszenia. – Jeszcze się z nim spotkamy – odpowiada Roman i prowadzi mnie w stronę ulicy Mottego. Jest szkoła, pomnik lekarza, patrona. – W budynku obok, pod numerem 24, członek naszego Stowarzyszenia, Maciej, zainspirowany lokatorami kamienicy, stworzył wystawę historycznych zdjęć na klatce schodowej. Jest tam też stara księga meldunkowa – Roman pokazuje palcem na odremontowaną kamienicę, przy Mottego. Idąc dalej ul. Łukaszewicza trzeba skręcić w prawo. To tu jest Ogród Łazarz i to tu była Agnieszka Holland. I choć mogłoby być tu ładnie to niestety nie jest. Kilka drobnych krzaków, ławeczki. Była ścieżka edukacyjna i posadzone nowe rośliny. Jest mural, który niestety uległ lekkiej dewastacji. Na ławeczce kilku zmęczonych życiem panów szybko chowa butelki. – Może jeszcze uda nam się uratować to miejsce – mówi ze smutkiem w głosie Roman Modrzyński. – Chodźmy dalej, do klubu.

…w przeciwieństwie do klubu Krąg…

To centrum kulturalnego Łazarza prowadzi wąski chodnik. Trawa jest jeszcze brunatna, chociaż na drzewach pojawiły się już pierwsze liście. Słońce chowa się za kamienicami. W Klubie osiedlowym Krąg, na ścianach, wiszą fotografie. Zostały jeszcze po ostatniej wystawie. Jest winda dla niepełnosprawnych, słychać głosy dobiegające z pierwszego piętra. Za drzwiami, u góry, Joanna Heller. To dzięki niej i jej mężowi to miejsce codziennie tętni życiem – tak twierdzą mieszkańcy. – Trwają zajęcia dla seniorów z pielęgnacji paznokci. Może chce Pani zobaczyć – mówi Joanna i prowadzi mnie do sali na końcu korytarza. – Przed chwilą skończyła się gimnastyka, a potem mamy aerobik i zumbę dla pań. – Dzień dobry Paniom – witamy się z grupą seniorek. – A wie Pani co my tu robimy? – mówi Bożena Nowak. –  Uczymy się pielęgnacji rąk i paznokci, moczyłyśmy dłonie w wodzie, robiłyśmy peeling, teraz nakładamy kremy. To jest najlepszy klub w Poznaniu. Muszę pani powiedzieć,  że nawet ukończyłam tu kurs komputerowy. A moje dzieci i wnuki są ze mnie dumne. Na ścianach wystawa ikon, kolejna grupa szykuje się do zajęć. Nie przeszkadzamy. Na skrzyżowaniu ulicy Potockiej i Dmowskiego bójka na przejściu dla pieszych. Ktoś komuś zajechał drogę, kierowcy wyglądają przez szyby siarczyście przeklinając. Jakiś mężczyzna rowerem rozdziela bijących się. – Chodźmy, pokażę teraz Pani miejsc, gdzie mamy dwa adresy – mówi Roman.

…Na Kasprzaka produkowano rowery…

Ulica Głogowska. Kiedyś nazywała się Łazarska, chociaż mieszkańcy jednej z bram do dzisiaj mylą adresy. Obok tablicy „Głogowska 95” wciąż wmurowany jest numer 13. Z okien zespołu szkół muzycznych, po drugiej stronie ulicy, dobiega dźwięk trąbki. Pewnie właśnie trwa próba. Pod dawnych gmachem popularnej „ósemki” rodzina wypoczywa na ławeczce.

Przechodzimy. Na ul. Kasprzaka spokój, kilka osób mija nas z psami. Jakaś para nieśmiało zagląda do jednej z kamienic. To tu, pod numerem 13, mieściła się powstała w 1926 roku fabryka rowerów INVENTIA oraz szkoła rzemieślniczo-przemysłowa. Później budynek pozostawał przez długi czas bez opieki, a dziś są tutaj mieszkania i przytulna restauracja. Po fabryce pozostała też tablica pamiątkowa, wyklejona starymi wycinkami gazet, zdjęciami.

Wychodzimy. Idąc dalej do ulicy Sczanieckiej ruch jakby większy. – Pani posunie to auto, bo nie mam jak zaparkować – młody chłopak krzyczy coś do kobiety z dzieckiem przy fiacie punto. Jednym kołem stoi na starych torach kolejowych. Dwutorowy odcinek do ulicy Jarochowskiego ukończono w 1928 roku. Przy wejściu na teren PeWuKi była pętla tramwajowa. Początkowo kursowała stamtąd linia 5 do ul. Wielkiej. Kiedy w kwietniu 1929 rozpoczęły się targi, liczba linii tramwajowych wzrosła z 9 do 12. Do Sczanieckiej dojeżdżały wtedy dwie dodatkowe linie: 10 na Rynek Wildecki przez most Dworcowy i 12 do Starego Rynku. Kiery torowisko w ul. Hetmańskiej połączono z ul. Dzierżyńskiego (28 Czerwca 1956), przestały tędy kursować tramwaje.

…a przy ul. Bogusławskiego rozstrzeliwano ludzi…

Wciąż jednak kursują tędy wspomnienia. W położonym obok Szpitalu św. Rodziny codziennie na świat przychodzą dzieci. Dziś już nikt nie pamięta, że pod koniec stycznia 1945 r. gmach został zajęty przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Najpierw Wojewódzki, a gdy ten przeniósł się na ul. Kochanowskiego – po odgruzowaniu tamtejszych obiektów – w poklasztornym budynku pozostawiono Miejski UB. W latach 1945-1947 w ogrodzie pod murem przy ulicy Bogusławskiego, tzw. „ścianą śmierci” rozstrzeliwano więźniów, a zwłoki zakopywano na miejscu. Na pierwsze szczątki ofiar natrafiono w 1955 roku, a w latach 1960-1961 podczas prowadzenia prac przy budowie pralni szpitalnej odkryto mogiły zbiorowe. Do dziś wisi tu tablica pamiątkowa, a okoliczni mieszkańcy zapalają znicze, choć coraz mniej jest tych świadomych…

…dziś odpoczywa się pod Areną…

Świadomie za to życie płynie wokół Areny. – Atos, chodź tutaj – Pani Maria woła swojego owczarka. – No polazł tam i nie chce wrócić. No chodź, mam coś dobrego. Atos albo nie słyszy, albo świetnie bawi się z małym chłopcem, który tarmosi go za sierść. – No i jak on ma mnie bronić, skoro tak kocha dzieci – dodaje. Z pewnością wokół Areny nie raz spacerowały mamy z pobliskiego szpitala. Na kocach, pomimo tego, że jest jeszcze kwiecień, leży kilka par. Trzymają się za ręce. – A Pan tu mieszka od zawsze? – pytam Romana Modrzyńskiego. – Mieszkałem, wyprowadziłem się, ale kiedy żona zmarła wróciłem na Łazarz i tak jestem. Poza tym mam tu rodzinę.

Obok, w City Parku, Beata Pacyńska, zabiera się do pracy. Trzeba uporządkować kwiaty w Ministerstwie Kwiatów, obsadzić klomby na terenie, ułożyć bukiety dla klienta. – To miejsce powstało z miłości do kwiatów, a my po prostu kochamy to co robimy – mówi Beata. – Każdy bukiet to są ogromne emocje. Do florystyki wróciła po latach, bo kwiaty dają jej ukojenie. W Dzień Kobiet odwiedziło ich stu mężczyzn, a ostatnio przygotowywały bukiet z 200 róż…

Stojąc na skrzyżowaniu Matejki i Niegolewskich nie sposób nie zauważyć ruiny, czyli tzw. Zielonej Perły. Kiedyś należała do jednej z najładniejszych na Łazarzu. Dziś straszy rusztowanie, powybijane szyby, brak dachu i płachty tańczące na wietrze. Na balkonie, któregoś dnia, wyrosła ogromna brzoza, ale trzeba był ją ściąć ze względów bezpieczeństwa.

Ulica Kasprzaka 7. Dzwonię domofonem. – Przepraszam, wie Pani kto tu mieszkał? Starsza pani milczy. – Halo, jest tam Pani? – No przecież wiadomo, że Anna Jantar, żarty sobie Pani robi? Tu mieszkać to zaszczyt, czasem modlimy się za Panią Anię – domofon wyłącza się. Niedaleko, za Zieloną Perłą, kościół św. Anny. Z tyłu, na ścianie budynku, zachował się piękny zegar słoneczny, który do dziś pokazuje czas. Na taras kościoła kiedyś można było wejść, dziś jest to niemożliwe. Panowie obok wartowni dziwnie nam się przyglądają. Wychodzimy.

…obok której mieszkała Anna Jantar…

Górny Łazarz, po którym właśnie spaceruję, w zasadzie niewiele różni się od dolnego, choć mówią, że tam, na dole, jest bardziej niebezpiecznie. Na Chełmońskiego mieszkał kiedyś Tadeusz Szeligowski, znany kompozytor. Na jego cześć powieszono tablicę pamiątkową. Po kinie Miniaturka zostały jedynie schody. Drzwi zabite dechami. Kiedyś park Kasprzaka, dziś Wilsona. Matki z dziećmi przechadzają się po uliczkach. Słońce jakby zaszło i zrobiło się chłodno. Do palmiarni zmierzają kolejni zwiedzający. Idąc w kierunku muszli koncertowej w uszach dzwoni jeszcze jazgot sprzedawców, którzy po prawej stronie, w pawilonie, sprzedawali lody, bułki z parówką i lemoniadę. Pozostał po nich schron, otoczony z obu stron barierką. Czasem można go zwiedzić z przewodnikiem.

…a niedaleko jest Park Wilsona…

Andrzej codziennie siada na brzegu stawu i karmi kaczki. Nawet je nazwał. – Ta jest Zosia, tamta Klara, a tej trzeciej to nie ma, bo odleciała – wyznaje. Jest trochę po trzydziestce. Pracuje niedaleko. – Tutaj można odpocząć i pomyśleć. I wie Pani, zakochałem się, i jakoś tak nie umiem sobie tego poukładać. Patrzę na niego i podaję mu rękę. – Niech Pan łapie oddech, każdy z nas jest zakochany… – mówię i odchodzę. Niedaleko mała Ania też dokarmia kaczki. Wielkie pajdy chleba pływają w tą i z powrotem. – I właśnie dlatego, żeby nie przekarmiać ptaków mają powstać tzw. „kaczkomaty”, które będą wydzielać pokarm – mówi Roman Modrzyński. Za dyktą, po lewej stronie, która stanowi imitację płotu, widać pozostałości po dawnej fabryce Pollena Lechia. W muszli koncertowej niedługo pojawią się zespoły i będą przygrywać mieszkańcom. Za płotem nie ma już dawnej Magnolii, w której kiedyś jadało się niedzielne obiady. Za to, za ulicą Śniadeckich, za bramą, jest… cmentarz żydowski. Dzwonimy pod „piątkę”. Uprzejmy pan wpuszcza nas na podwórko. Kilka zadbanych nagrobków. Widać, że ktoś regularnie zapala tu świeczkę.

…skąd dojść można na Kolejową…

Na skrzyżowaniu zapala się zielone światło. Schodzimy ulicą Kolejową. Skręcamy w ul. Małeckiego. – A tu mamy moją latarnię – mówi Roman Modrzyński. – Śmieję się, że jest moja, bo w sumie to ją uratowałem. Jedna z niewielu, która zachowała się w całości, brakuje jedynie klosza. Kiedyś było tu oświetlenie gazowe, a lampy zapalane były odgórnie. Jeśli się nie paliły wtedy latarnik przyjeżdżał i sprawdzał czy działają. Nieopodal, w kawiarni Lazarus, odbywają się koncerty skrzypcowe, jest wystawa prac, obrazów. Gra się tam w planszówki, można zjeść pyszne ciasto i posłuchać właściciela, zafascynowanego kawą. Skręcając w prawo, w ulicę Kanałową, od razu w oczy rzuca się najstarsza kamienica, pochodząca z 1895 roku. Poznać ją można po postaciach atlasów. Dziś lekko podniszczona. Naprzeciwko w „Masz babo placek” zjeść można pyszne precle. Po sąsiedzku strzyże Patrycja. Salon fryzjerski „Saga” to najstarszy zakład w Poznaniu, który w tym miejscu istnieje nieprzerwanie od 86 lat. Jego początku sięgają 1894 roku, a wszystko zaczęło się w Berlinie. Dopiero w 1927 roku pradziadek Patrycji Kamińskiej, obecnej właścicielki, przeniósł się do Poznania i tutaj otworzył zakład. I tak trwa, nieprzerwanie do dziś.

… a dalej na rynek zjeść pączka…

Wracamy na Rynek Łazarski. W „Pączusiu i kawusi”, czeka na nas Wojciech Dera. Popijając herbatę rozgląda się po lokalu. Pomiędzy stolikami krząta się pudel Julian. Kładzie się przy moich nogach. Natalia Drozdowska, właścicielka, przynosi kolejną partię pączków. – Bardzo lubimy pączki, ale nigdzie nie smakowały nam tak jak w domu, dlatego postanowiliśmy wypiekać je sami – mówi. – Równolegle interesowaliśmy się kawą. I pewnego dnia postanowiliśmy te dwie rzeczy połączyć. Recepturę na pączki zaczerpnęła od mamy, chociaż do wypieków dodaje mniej cukru. Serwowane są w trzydziestu kilku rodzajach. Dzielą się na te z konfiturą i te z kremem. Ich specjał to pączki przecięte na pół i przełożone kremami na bazie śmietany: orzechowym lub owocowym. 

Obok pączka na stoliku panowie rozkładają mapę. To gra! – Może zagramy w „Łazarzu, nie irytuj się?” – panowie ze stowarzyszenia uśmiechają się. Na planszy najciekawsze miejsca na Łazarzu, zabytki, kultowe miejsca. Zdobywa się je pionkami. Niestety gry nie można kupić. Roman Modrzyński i Wojciech Dera należą do Stowarzyszenia Wirtualny Łazarz i działają dla mieszkańców. Im, po prostu, się chce. – Powstaliśmy po to, żeby ocalić od zapomnienia na Łazarzu to co się uda – mówią zgodnie. – Organizujemy wystawy fotograficzne, pokazujemy jak tu było kiedyś, robimy festyny dla dzieci. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby nie wsparcie lokalnych firm. Ostatnio zabrali chętnych na wycieczkę po Łazarzu, zorganizowali projekcję filmu, zajęcia z pierwszej pomocy. Wszystko zależne jest oczywiście od środków.

Spojrzałam przez okno. Niedaleko stąd swoją pracownię ma znany, poznański rzeźbiarz – Kazimierz Rafalik. Pamiętam, kiedy odwiedzałam go czternaście lat temu, bo trzeba było zrobić wywiad do gazety. I choć przyjechał do Poznania z Radomia, na dobre się tu zadomowił. Został Człowiekiem Łazarza 2013, a jego statuetki stoją na nie jednym poznańskim biurku.

…razem ze wspomnieniem Eki z Małeki

Dochodzi godzina 19:00. Roman Modrzyński spogląda na zegarek. – Na mnie już czas – mówi. – Cieszę się, że Pani do nas zajrzała. – A mogę iść jeszcze kawałek z Panem? – pytam. – Oczywiście, na skwer Eki z Małeki. Zamiast bałaganu posadzone świeże kwiaty, dookoła ławeczki, nowe krzewy. – Taki mamy skwer – mówi Roman. – Co roku stawiamy tu choinkę, sadzimy rośliny. Chodzi o to, żeby było ładnie. Organizujemy też sylwestra dla mieszkańców. Niedawno jeszcze okoliczne chłopaki zakłócali nam ten ostatni dzień w roku. Wie Pani, tradycją jest, że 31 grudnia, pali się tutaj tapczany – śmieje się.

Eka z Małeka to nic innego jak paczka kumpli z ulicy Małeckiego, ale nie bandziory. To była po prostu zgrana paczka. Podobnie jak dwaj panowie ze Stowarzyszenia Wirtualny Łazarz, którzy całe swoje serce zostawiają właśnie na tych ulicach…