Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Lubię pracować z czasem

16.05.2022 20:54:31

Podziel się

Od małego rozkręcał wszystko, co wpadło mu w ręce. Kiedy miał 14 lat, mistrz Romuald Jankowiak zaczepił go i zaprosił do warsztatu, dając do sprawdzenia zegarek. Od razu zabrał się za rozbiórkę i… przepadł na zawsze. Pracując z zegarkami czuje, jakby czas się dla niego zatrzymał. I tak od 40 lat Janusz Bilicki, mistrz sztuki zegarniczej, mierzy się z czasem. Spotkać go możecie w jego zakładzie przy ulicy Sienkiewicza 9a wśród wielu antyków, które mają duszę.

ROZMAWIA: Karolina Michalak
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt

Co Panu sprawia największą przyjemność w pracy?
Trudne i nietypowe tematy. Zdekonstruowane modele zegarków, w których najpierw trzeba dojść do tego, jakiego elementu brakuje, jak on wyglądał, z czego był wykonany i jaką pełnił funkcję, potem spróbować to odwzorować. Mimo że dzisiaj jest mnóstwo firm, które specjalizują się w dorabianiu części do zegarów, to jednak cała frajda w ich naprawie polega na tym, aby wykonać brakującą część samodzielnie w takiej technologii, w jakiej zegar został wykonany, np. w XVIII w. Często też przy rekonstrukcjach posiłkuję się gotowymi elementami, wyciągniętymi z innych starych zegarków.

Rozkręca Pan jeden, by naprawić drugi?
Prawie. Podróżuję po Europie i odwiedzam pchle targi, by zakupić stare zegary na tak zwaną „rozbitkę” lub by pozyskać materiał typowy dla danego okresu i z niego wykonać brakujące elementy. Dokładam wszelkich starań, aby renowacja odbyła się przy użyciu oryginalnych starych elementów. Tylko wtedy mogę dać klientowi gwarancję, że dany model posłuży jeszcze kolejne 300 lat (uśmiech).

Od jednego z moich poprzednich rozmówców usłyszałam, że potrafi Pan naprawić każdy zegarek.
Chciałbym, ale niestety nie każda renowacja kończy się sukcesem. Czasami trafiają do mnie zegary
w bardzo złym stanie i słabej jakości. Oczywiście, podejmuję próbę, bo to jest wyzwanie i zadanie, które trzeba zrealizować, ale uprzedzam wtedy klienta, że rokowania są małe i żeby nie pokładał w moich rękach zbytniej nadziei.

A jak się rozpoczęła Pana przygoda z zegarkami?
Wszystko przez mojego wuja i sąsiada, którzy byli zegarmistrzami. Mimo że wuj, Kazimierz Siwek, był wybitnym fachowcem i miałem go pod ręką, to jednak nie posiadł zdolności pedagogicznych. Wuj był samotnikiem i introwertykiem, człowiekiem bardzo oddanym swojej pracy i do pełni skupienia potrzebował przestrzeni wolnej od ludzi. Najwięcej natomiast nauczyłem się od mojego sąsiada, mistrza Romualda Jankowiaka, który wprowadzał mnie w ten zawód.

Od małego rozkręcałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Interesowała mnie technika wykonania urządzeń i mechanizmy, które wprowadzały te urządzenia w ruch. Gdy miałem 14 lat mistrz Romuald zaczepił mnie, zaprosił do warsztatu i dał mi do sprawdzenia zegarek. Nim przystąpiłem do rozbiórki, obejrzałem go z każdej strony i zastanawiałem się, co może być z nim nie tak. I to mu wystarczyło. Powiedział do mnie wtedy, że zrobiłem najważniejszą rzecz: włączyłem myślenie nim podjąłem działanie. I tak się zaczęło.

W jaki sposób zdobył Pan formalną wiedzę?
W warsztacie, pod okiem mistrza, odbyłem trzyletnią praktykę przyuczenia do zawodu. Równolegle uczęszczałem do szkoły i zdobyłem wykształcenie ogólne. Mistrz zorganizował samodzielne stanowisko pracy i po kolei zgłębiałem wszystkie tajniki, począwszy od materiałoznawstwa, przez technologię i piłowanie ręczne, które zajmuje około roku, po naukę konstrukcji mechanizmów, toczenie i frezowanie. Ze szkoły ogólnej w zawodzie zegarmistrza mogę wykorzystać znajomość rysunku technicznego, która potrzebna jest, by odwzorować brakującą część. Trzy lata praktyki wieńczył egzamin czeladniczy. Kolejne trzy lata to staż u mistrza i dalej praca na własny rachunek.
W sumie 10 lat nauki i samokształcenia. Technika idzie do przodu, dlatego cały czas trzeba się doskonalić. Po pewnym czasie pojechałam na kurs zegarmistrzowski do Łodzi, który był prowadzony przez Przedsiębiorstwo Państwowe Jubiler. Następnym etapem była współpraca z angielską firmą, której przedstawiciele przywozili do mnie zegarki do regeneracji. Anglicy przyjeżdżali do Poznania na kilka dni, zostawiali u mnie zegarki, a sami bawili się w hotelach. W Polsce zarabiało się wtedy około 20 dolarów miesięcznie, a oni za jeden naprawiony mechanizm płacili mi 10 dolarów. Dla nich to były grosze, na tyle, że opłacało się im przyjechać od Polski. Któregoś razu zaproponowali, abym pojechał z nimi i naprawiał zegarki u nich w siedzibie. Pobyt w Anglii połączyłem z doskonaleniem zawodowym. Kiedy wyjeżdżałem z Polski, wydawało mi się, że jestem niesamowicie mądry, a to, że „Anglia” przyjechała do mnie, utwierdzało mnie w przekonaniu, że jestem naprawdę dobry. Pobyt w Londynie uzmysłowił mi, jak wielu rzeczy muszę się jeszcze nauczyć. Gdy pierwszy raz wszedłem do księgarni specjalizującej się w publikacjach poświęconych sztuce zegarniczej, dotarło do mnie, jak niewiele wiem.

W Poznaniu mamy jeszcze jednego zegarmistrza o nazwisku Bilicki. Zna Go Pan?
Tak jakby (uśmiech). Dwadzieścia lat temu mój syn wszedł w ten zawód i od pewnego czasu prowadzi własną działalność.

Czyli to już trzecie pokolenie w tym fachu.
Zgadza się, choć w przypadku mojego syna nie było to takie oczywiste. Od małego przychodził do warsztatu, wydzielałem Mu miejsce do pracy, dostawał swoje narzędzia i coś tam sobie dłubał. Obserwował mnie w pracy i doświadczał mojej nieobecności w domu. Gdy miał wybrać życiowe zajęcie, zdecydował się podjąć studia. Początkowo była to anglistyka, potem informatyka. Ostatecznie nie skończył żadnego z tych kierunków. W międzyczasie przychodził do mnie, by zarobić na swoje potrzeby (uśmiech). Wpadłem wtedy na pomysł, żeby dawać mu najtrudniejsze prace. Takie, które wymagają zaangażowania, poświęcenia czasu i uwagi. Uznałem, że zadania, które nie będą mechaniczne, rozbudzą Jego zainteresowanie. I tak się stało. Przez osiem lat pracowaliśmy razem. Zdobył także wszystkie niezbędne dokumenty poświadczające mistrzostwo.

Co niesamowite, to trzy pokolenia pracowały w tym zakładzie. W tym miejscu, na ulicy Sienkiewicza, od 1956 roku zakład prowadził mój wuj. Ja przejąłem go w 1983 roku, czyli blisko 40 lat temu, gdy wuj podjął decyzję, że czas już przejść na emeryturę. W tym też miejscu pierwsze szlify praktykował mój syn.

Ma Pan ulubione modele zegarków?
Najbardziej lubię te szwajcarskie, francuskie, angielskie i XVIII-wieczne, bo w nich widać precyzję wykonania i pewną myśl. Mam wrażenie, że współcześnie, mimo dostępu do technologii i materiałów, zegarmistrzostwo się nie rozwija. W dalszym ciągu zegarki potrafią być bardzo drogie, ale jakość wykonania pozostawia wiele do życzenia. Elementy, z których się składają, są tylko na chwilę. Ich cechą nie jest już długowieczność, a tymczasowość.

Myślał Pan kiedyś o zmianie zawodu?
Gdy coś się robi z pasją, to nie myśli się o tym, by to zmienić.

A co Pan czuje pracując z zegarkami?
Jakby czas się dla mnie zatrzymał.