Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Stomatologia to moje życie

04.06.2019 13:00:00

Podziel się

Zaczynał w gabinecie swojego taty i to tam przekonał się do tego zawodu. Przeszedł długą drogę, napisał setki prac naukowych, wykształcił tysiące dentystów w całej Polsce, będąc m.in. kierownikiem Katedry i Kliniki Protetyki Stomatologicznej i dyrektorem Centrum Stomatologii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu. Członek wielu światowych stowarzyszeń, konsultant krajowy w dziedzinie protetyki, niekwestionowany autorytet w stomatologii, autor innowacyjnych i nowoczesnych metod leczenia. Ze swoimi badaniami zjeździł cały świat. I chociaż dużo podróżował, bo postawił na edukację, to zawsze miał czas dla swoich pacjentów. Nigdy nie odmawia konsultacji, leczy ludzi po nowotworach, diagnozuje najtrudniejsze przypadki, a czasami nawet ratuje życie.

ROZMAWIA: Joanna Małecka, Klaudyna Bogurska-Matys
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt

Profesor Wiesław Hędzelek – jeden z najlepszych protetyków w Polsce, właśnie otworzył największą i najnowocześniejszą prywatną klinikę stomatologiczną w naszym kraju. Jest ona spełnieniem Jego marzeń. I nie chodzi tylko o warunki pracy, ale o nowe możliwości leczenia przy pomocy najnowszych metod i pionierskiego sprzętu. I pewnie nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie… wróżka. 

To prawda, że wróżka przewidziała Panu karierę?

Prof. dr hab. Wiesław Hędzelek: Kiedy byłem studentem, wróżka Hanka w Sopocie przepowiedziała mi podróżowanie po świecie i wielką karierę. Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku brzmiało to bardzo abstrakcyjnie. Pamiętam, że była to najbardziej znana wróżka w tym mieście, a może nawet i w kraju. Ustawiały się do niej bardzo długie kolejki, jednak moja mama na tyle się z nią zaprzyjaźniła, że wchodziliśmy bez czekania. Kiedy powiedziała, że za rok wybiorę się w podróż za morze i zrobię karierę, nie potrafiłem sobie tego nawet wyobrazić. W tamtych realiach taka podróż była praktycznie niemożliwa. Ja wcześniej nie jeździłem nawet do NRD, a co dopiero tak daleko!

Sprawdziło się?

Po letnich wakacjach poznałem rodzinę ze Szwecji i ich syna Carla, którzy odwiedzali znajomych w Poznaniu. Dzięki znajomości angielskiego, miałem tego niezwykle ciekawego obcokrajowca, mojego rówieśnika i studenta rehabilitacji w Malmoe, „zagospodarować” na czas ich pobytu. W ramach rewanżu zostałem zaproszony do Szwecji na kilka miesięcy. Kiedy płynąłem promem, cały czas myślałem o wróżce z Sopotu i o tym, co mi wtedy powiedziała.

Dzisiaj też chodzi Pan profesor do wróżek?

Nie, dzisiaj już nie chodzę. W końcu skoro tak ładnie mi przepowiedziała przyszłość wróżka z Sopotu, to po co to psuć (śmiech).

I tak się zaczęła Pana kariera?

Korzystałem z tego co zsyłał mi los. Kiedy pojawiały się możliwości kształcenia – korzystałem. Kiedy mogłem napisać pracę naukową – pisałem. Kiedy proponowano mi uczestnictwo w konferencjach – jeździłem. W żaden sposób tego nie planowałem.

Podobnie jest z nową siedzibą CANDEO?

To kolejny, naturalny etap. Zawsze chciałem mieć duży gabinet, skupiający wielu specjalistów, gdzie moglibyśmy prowadzić badania naukowe, wymieniać poglądy i zastosować najnowocześniejsze techniki leczenia.

Nowa siedziba prezentuje się okazale, ale zaczynał Pan przecież w piwnicy…

To prawda. Zacząłem od praktyk w gabinecie u taty, który był dentystą-protetykiem. Potem był wyjazd i praca na Uniwersytecie Ile-Ife w Nigerii. Tam nauczałem studentów i miałem wielu pacjentów, ale mało pieniędzy (śmiech). Po powrocie, w 1987 roku, otworzyliśmy gabinet przy ulicy Mickiewicza. Następny był na osiedlu Zwycięstwa i tam leczyłem pacjentów w… piwnicy, z dwoma unitami stomatologicznymi.

Ale przecież w piwnicy też może być ładnie.

No i było ładnie, ale wiecie Panie, piwnica to piwnica. Trochę takie podziemie. Stamtąd przeprowadziliśmy się na ulicę Grudzieniec, do domu jednorodzinnego. I tam, przy domu, zbudowałem gabinet. Po kilku latach, kiedy otrzymałem tytuł docenta, uznałem, że nie wypada już pracować w kanciapie i trzeba znaleźć jakąś dobrą lokalizację. I tak trafiliśmy tutaj, na ulicę Bednarską. Zaczęliśmy od trzech foteli, potem było sześć. Później mój syn Mateusz otworzył gabinety przy ulicy Milczańskiej. Obecnie, jak Panie widzą, znów się nie mieścimy (śmiech). Poza tym, nie mogłem patrzeć na tę poczekalnię dla pacjentów, która jest mała, a dodatkowo ciągle przechodzą tamtędy lekarze do pomieszczenia socjalnego albo do sterylizatorni. I to już nie jest komfortowe, bo pacjent w poczekalni powinien się relaksować i mieć trochę intymności. Te i wiele innych czynników wpłynęło na to, że musieliśmy wybudować nową klinikę, nowoczesną, z najwyższej jakości sprzętem, innowacyjnymi rozwiązaniami, żeby jeszcze lepiej móc pomagać naszym pacjentom.

Od kiedy planował Pan Profesor wybudowanie tej „idealnej”, nowej kliniki?

Od zawsze… Niestety, tak jak wspomniałem wcześniej, nigdy nie miałem takich możliwości finansowych. Poza tym, miałem świadomość, że w celu zrealizowania tego planu konieczna jest osoba, która bardzo dobrze zna się na budowaniu nowoczesnych budynków użytkowych. Los nam sprzyjał – mój syn Mateusz nawiązał kontakt z poznańskim przedsiębiorcą – Panem Zbigniewem Lubką, który właśnie kończył swój trzeci tego typu budynek. Mieliśmy wiele szczęścia i udało nam się przekonać Pana Lubkę, żeby wybudował naszą wymarzoną klinikę. W poszukiwaniu finansowania, zwróciliśmy się do kolejnej życzliwej nam osoby – Pana Michała Chrząszcza z firmy Phinance. Udało się – dzięki Phinance pozyskaliśmy środki na budowę.

Czyli jest to spełnienie Pana zawodowych marzeń?

Tak. Oczywiście jest to piękny i nowoczesny budynek z najlepszym sprzętem, jednak najważniejsi są w nim ludzie. Mamy młody zespół ambitnych lekarzy i to mnie bardzo cieszy.

Dlaczego Pan został dentystą?

Po ojcu. Tata był dentystą-protetykiem i to od Niego uczyłem się zawodu. Chociaż marzyła mi się wielka kariera w dziedzinie chirurgii albo chirurgii szczękowej, tata powtarzał: bądź protetykiem, bo ludzie zawsze będą tracić zęby i tym samym potrzebować tych trzecich. Zresztą rekonstrukcje zębów, ich dopasowywanie do indywidualnych potrzeb pacjenta, to za każdym razem jest ogromne wyzwanie i przynosi wiele satysfakcji. Dużo osób przylatuje do nas z zagranicy na tydzień i w te siedem dni robimy im nowe uśmiechy. Musimy mieć tak precyzyjnie zaplanowaną pracę, żeby zdążyć.

Ma Pan „swoich” pacjentów?

Dziś nie, ale kiedyś tak było. Z biegiem lat zgłaszało się do mnie coraz więcej ludzi. Trzeba było szukać większych gabinetów i lekarzy. Sam już nie byłem w stanie wszystkich leczyć. Cieszę się, że w naszej klinice mamy świetny zespół doskonałych fachowców, których zresztą uczyłem. Oczywiście, uczestniczę w leczeniu pacjentów, potrafię siedzieć przy nich godzinami i rozmawiać. Uważam, że pacjent, skoro mi ufa, musi mieć moją opiekę i nigdy mentalnie nie mogę go zostawić. Ale na tym moja rola w leczeniu się kończy. Zajmuję się już tylko protetyką stomatologiczną.

I jest Pan jednocześnie naukowcem. Jak to wszystko pogodzić?

W pewnym momencie mojego życia wiedziałem, że nie dam rady połączyć tych obowiązków. Przyjmowanie dużej ilości pacjentów i prowadzenie jednocześnie szerokich badań naukowych, było po prostu niemożliwe. Pamiętam, kiedy urządzałem w restauracji hotelu Merkury obiad z okazji habilitacji, to musiałem pożyczać pieniądze. Takie były czasy. Wciąż jednak konsultowałem i pomagałem, bo przecież to jest wpisane w zawód.

Pan lubi pomagać?

No pewnie! Zresztą wiem, jak to jest, kiedy się potrzebuje pomocy. A to co robimy, zawsze do nas wróci.

Dobro i nauka, bo przecież wiedzy nikt nam nie odbierze.

Tak, dlatego gabinet zawsze był dla mnie dodatkiem, który powstał z potrzeby wykorzystania zdobytej wiedzy. Chciałem zajmować się pacjentami, wdrażać nowe techniki i sposoby leczenia. Przecież będąc wykładowcą, nie można było mieć oficjalnie gabinetu.

A Pan miał?

A kto nie miał! Na szczęście mamy inne czasy i dziś możemy przyjść do takich miejsc jak CANDEO Dental Clinic, które łączy praktykę z nauką. Codziennie spotykam się ze swoimi doktorantami i myślimy nad kolejnymi badaniami. Moim największym marzeniem jest wydanie jednego podręcznika, który będzie ukoronowaniem wszystkich moich prac naukowych.

Ta wieloletnia nauka opłaciła się, bo pacjenci mówią o Panu wspaniały lekarz.

Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że przez całe swoje życie nie usunąłem zęba na życzenie pacjenta, jeśli uważałem to za bezzasadne. Swoim studentom zawsze tłumaczę, że mają się zastanowić kilka razy, czy na pewno ekstrakcja jest właściwą decyzją. Pacjentom przedstawiamy propozycję leczenia, a oni ostatecznie sami podejmują decyzję. Dzisiaj mamy tak nowoczesny sprzęt do diagnozowania, że możemy bardzo precyzyjnie sprawdzić wskazane przez pacjenta miejsce odczuwania bólu i stwierdzić, że powodem może być infekcja gdzieś indziej. Dzięki naszemu doświadczeniu i szerokiej ofercie diagnostycznej bardzo szybko znajdziemy źródło bólu i pomożemy pacjentowi.

I nie trzeba od razu rwać?

Ja jestem zwolennikiem leczenia. Ale jeśli już nic się nie da zrobić to trzeba usunąć ząb i zastąpić go implantem. Zresztą uczyli mnie tego znakomici lekarze, profesorowie, w tym mój największy autorytet – profesor Eugeniusz Spiechowicz.   

Czego nauczył Pana profesor Spiechowicz?

Wolności w myśleniu. Miał bardzo otwarty umysł i chłonął wiedzę z całego świata. Bardzo dbał o swoich podopiecznych i pomagał jak tylko mógł.  Bardzo dobry i mądry człowiek. Uważał, że konferencje kształcą, że trzeba jeździć konfrontować swoje badania i co najważniejsze – nie można stać w miejscu, tylko trzeba się rozwijać. Bardzo szanował ludzi. 

Tak jak Pan.

Dziękuję, wiele się od Niego nauczyłem. I wielu lekarzy powinno się od Niego uczyć. Niestety nie ma Go już wśród nas.

Wykształcił Pan setki, a nawet tysiące stomatologów, którzy dziś tworzą Panu konkurencję…

Wiedza jest miarą stomatologii.

No dobrze, ale gabinetów stomatologicznych jest coraz więcej. Jak w tym gąszczu znaleźć dobrego dentystę?

Tylko na naszej ulicy są trzy gabinety (śmiech). Doskonale rozumiem ten problem, bo to wcale nie jest takie proste. Zresztą wielokrotnie poprawiamy po innych stomatologach. Żeby uwiarygodnić dentystę, na pewno trzeba umówić się na konsultację, nawet jeśli byłaby płatna. Lepiej sprawdzić, niż potem naprawiać to, co ktoś zepsuje. Poza tym mamy Internet, możemy przeczytać opinie, informacje czy dentysta rzeczywiście jest lekarzem specjalistą, jakie szkoły ukończył i na ile jest wiarygodny. To jest trochę jak z kupowaniem ubrań – musimy przymierzyć, dopasować, a na końcu zdecydować czy nam odpowiada. I wcale miarą jakości stomatologa nie jest dobry samochód czy piękny gabinet – proszę o tym pamiętać.

Liczył Pan kiedyś swoich pacjentów?

Nie.

Ale są to setki? Tysiące?

Myślę, że tysiące.

Pana najtrudniejszy przypadek?

To była pani, która miała zęby leczone półtora roku wcześniej w innym gabinecie. Niestety okazało się, że żeby jej pomóc, musieliśmy postawić straszną diagnozę: ekstrakcja wszystkich zębów w szczęce. Ale ratowaliśmy jej zdrowie ogólne.

Dlaczego?

Ponieważ miała pod koronami „ropne balony”, powstałe na skutek nieprawidłowo przeleczonych zębów. Z kości pozostały zaledwie malutkie fragmenty. Musieliśmy jej o tym powiedzieć. Kobieta się załamała. Poza tym rokowanie było kiepskie, ale zdecydowała się na naszą propozycję. Usunęliśmy zęby, zrobiliśmy całkowitą protezę, uznając ją za tymczasową na czas gojenia przed założeniem implantów. Z biegiem czasu zaczęła nas atakować, mówiąc, że zrobiliśmy jej krzywdę, że to jest źle zrobione, że ona się źle z tym czuje. Mimo tłumaczeń z naszej strony, nie mogliśmy się dogadać. Na końcu pokazałem jej wyniki OB przed i po zabiegu, z których jasno wynikało, że uratowaliśmy jej zdrowie. Strasznie to przeżyłem, zresztą wciąż przeżywam każdego pacjenta i chciałbym, żeby każdy miał piękny uśmiech.

Czy to prawda, że zepsute zęby potrafią zatruć cały organizm?

Tak. W wielu krajach przed jakąkolwiek operacją trzeba dostarczyć zaświadczenie, że ma się zdrowe zęby. Miałem kiedyś pacjenta, który nie mógł dobrze zacisnąć pięści. Miał popsute dwa zęby. Wyleczyliśmy je i któregoś dnia zadzwonił, że nie wiedział, że ma tak mocny uścisk. Bakterie z chorych zębów przenoszą się przede wszystkim na różne narządy, a więc np. serce, nerki, wątrobę, śledzionę, węzły chłonne, tak naprawdę „sieją” po całym organizmie. Podobnie jest w przypadku materiałów, które stosujemy do rekonstrukcji uzębienia – jak amalgamat, który w nadmiarze zatruwa cały organizm. 

Pana zdaniem poznaniacy dbają o zęby?

Raczej tak, chociaż nie wszystko robimy na bieżąco ze względu na oszczędności i inne potrzeby. Zawsze ważniejsze okazują się zakupy, wymiana samochodu czy zakup mieszkania. A zęby zostawiamy na koniec. Ważne, żeby trafić do stomatologa w odpowiednim czasie.

Co to znaczy?

Najważniejsze to nie doprowadzić do takiego stanu, że już nic się nie da zrobić, czyli oprócz braków zębów, nie ma podłoża kostnego dla protez czy implantów. Kość obok zębów to jest najważniejsza składowa narządu żucia. Bez kości jest po prostu bardzo trudno wykonać rekonstrukcję uzębienia w sposób zadowalający i pacjenta, i lekarza. Często jest tak, że pomimo zadbanych zębów, któreś z nich nagle zaczynają się ruszać. Bagatelizujemy to do momentu, aż nie wypadną i wtedy dopiero idziemy do stomatologa. Wtedy bywa tak, że już nic nie możemy zrobić, bo kość jest bardzo zniszczona. Możemy oczywiście różnymi metodami to wszystko odbudować, ale proszę mi powiedzieć, czy dałyby Panie radę chodzić bez zębów półtora roku?

No nie.

No właśnie. Na szczęście dziś świadomość jest większa i zapobiegamy takim sytuacjom. Zwiększamy także dostępność zabiegów dzięki przyjaznym dla pacjentów programom ratalnym – takim jak np. MediRaty.

Czy jest prawdą, że każdy z nas będzie miał w końcu problem z zębami?

Nawet najbardziej zadbane zęby w pewnym wieku słabną i wymagają leczenia. Zresztą wpływ na uzębienie ma wszystko – dieta, sposób życia, higiena. I nikt nie zagwarantuje, że za 30 lat te zęby będą wyglądały tak samo. Wystarczy jedna kontuzja na Starym Rynku i zębów nie ma. Żartuję oczywiście, bo to są przypadki losowe. Nie ma jednak gwarancji, że piękne zęby pozostaną takie na zawsze. W Poznaniu mamy szeroki dostęp do lekarzy stomatologów i możemy lepiej zadbać o zęby niż w mniejszych miastach, nawet niedaleko nas.

Zwraca Pan uwagę na zęby, kiedy poznaje kogoś nowego?

Niestety tak (śmiech). I widzę co je, jakie życie prowadzi. Pamiętam, kiedy ze znajomymi wyjeżdżaliśmy do Błażejewka nad jezioro, to każdy biegał ze szczoteczką do zębów, bo wszyscy wiedzieli, że Hędzelek będzie rano robił przegląd.

I co to dało?

Do dziś mają piękne i zdrowe zęby. Ale rzeczywiście podczas wspólnych kolacji, zawsze rozmowa schodziła na temat zębów. Z czasem przestałem przyznawać się co robię na co dzień. Któregoś dnia przyjechali do nas znajomi z Izraela i jeden z nich miał piękne, równe, białe zęby. Pamiętam jak wpatrywałem się w nie, kiedy mówił. Przez cały wieczór zastanawiałem się czy są prawdziwe, czy sztuczne. A on nie wiedział, że siedzi w domu u dentysty. I nagle rozmowa zeszła na tematy dotyczące zębów i wydało się, czym się zajmuję. Mój gość natychmiast poprosił mnie o konsultację, bo okazało się, że ma luźną szczękę. A ja byłem przeszczęśliwy, bo wreszcie mogłem sprawdzić co to za zęby (śmiech).

Sztuczne?

Sztuczne, ale pięknie wykonane.

Kto Panu leczy zęby?

Jak jest jakiś problem, to likwiduje go mój wybrany aktualnie lekarz, który oczywiście tutaj pracuje. I wyprzedzam kolejne pytanie – nie boję się dentysty i chciałbym, żeby żaden pacjent się nie bał.