Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Wszystko przez Grząślewicza!

06.09.2018 12:00:00

Podziel się

Sprzedała ponad 4 miliony książek. Urodziła się w Krotoszynie, a dzieciństwo spędziła w Poznaniu. Doskonale pamięta ulicę Matejki, szkołę przy Berwińskiego, fontannę z delfinami zlokalizowaną w samym sercu Alei Marcinkowskiego, która kiedyś była czarna, i targ, gdzie jej mama kupowała róże. W jej monodramie „Przegryźć dżdżownicę”, w Scenie na Piętrze, ponad 20 lat temu, grała Joanna Żółkowska. Potem pojawiła się książka. – Powiem więcej – mówi Katarzyna Grochola, najbardziej znana polska pisarka. – Mam wrażenie, że to niezwykły Romuald Grząślewicz pasował mnie na pisarza, dzwoniąc i ciągle powtarzając: Pisz, Kasiu, pisz! Pisz! Jak, jeszcze nic nie napisałaś? I musiałam pisać…

ROZMAWIA: Joanna Małecka
ZDJĘCIA: Jacek Poremba

Kasia Grochola przebiega przez przejście dla pieszych przy Hotelu Marriott w Warszawie. Ma białą bluzkę, elegancko uprasowaną. Z daleka widać jej promienny uśmiech. I gdyby nie to, pewnie bym jej nie poznała ze względu na nowy kolor włosów.

Spotkałyśmy się dwa lata temu w tym hotelu. Była Pani brunetką.

Teraz mam naturalny kolor (śmiech).

Pani kariera zaczęła się w Poznaniu, prawda?

Moje życie zaczęło się w Poznaniu, ponieważ mieszkałam tu do dziesiątych urodzin, na pięknej ulicy Matejki, zafascynowana rzeźbą Laokona. Piękną i przerażającą (śmiech). Pamiętam jak przechodziłam tamtędy przez ulicę w tajemnicy przed rodzicami, bo nie wolno mi było samej przechodzić.

Jak wspomina Pani dzieciństwo w Poznaniu?

Rewelacyjnie. Chodziłam do szkoły na Berwińskiego. Pamiętam ceglane ściany, olbrzymie schody. Nauczycieli, podwórko, park. Do szkoły miałam strasznie daleko, dziś okazuje się, że jakieś 200 metrów (śmiech). Kwitły kasztany, które wtedy nie chorowały. Poznań pamiętam jako śliczne, prawdziwe miasto ze sklepami, gdzie do krawcowej idzie się po schodkach w dół, do fryzjera po schodkach w górę. Pamiętam kino Olimpia, do którego kiedyś poszłam 6 razy w jednym tygodniu na film „300 Spartan”. Znałam wszystkie dialogi. „Nasze strzały przysłonią słońce” – mówił Kserkses, a Spartanie odpowiadali: „To będziemy walczyć w cieniu”. Kiedy przyjechałam do Warszawy, byłam w szoku, który trwa do dziś (śmiech).

Kiedy napisała Pani pierwszą książkę?

Kiedy miałam jedenaście lat. Nazywała się „Na preriach dzikiego zachodu”. Napisałam ją w zeszycie, chyba do matematyki. Miała osiem stron. Byłam tam siostrą Old Shatterhanda i kochałam się w Winnetou. Niestety Winnetou nie zwracał uwagi na kobiety, w związku z tym walczyłam przebrana za mężczyznę. Aż doszło do tragicznego wydarzenia, kiedy mojego Winnetou, w dolinie śmierci, do drzewa przywiązała banda zbirów. Byłam w Dolinie Śmierci w Stanach Zjednoczonych i tam nie ma żadnego drzewa, tylko sól (śmiech). Tam nawet nie ma trawki. Ale jakby to wyglądało, gdyby kogoś przywiązano do soli? Wracając do książki – osłoniłam go własnym ciałem. Kula przeszła przez obojczyk.

Skąd Pani wzięła ten obojczyk?

Chyba z „Czterech pancernych i psa” (śmiech). Nie potrafiłam napisać zakończenia, bo przecież opatrując obojczyk, mój Winnetou musiałby odkryć, że mam piersi… To byłaby czysta pornografia. I na tym skończyła się moja książka.

Co się z nią stało?

Przepadła jak wszystkie wielkie dzieła (śmiech).

Czy Pani zawsze pisze książki na podstawie własnych doświadczeń?

Nigdy i zawsze. Korzystam ze wszystkiego co widzę, słyszę, obserwuję i przeżywam.

Pani pierwszą poważną książką była „Przegryźć dżdżownicę” z 1997 roku, która miała swój poznański wątek.

Tak, kiedy ją napisałam, ktoś mi powiedział, że to się nadaje na tekst do teatru. Potem koleżanka zadzwoniła i mówi, że Joanna Żółkowska, wybitna aktorka, szuka dobrego tekstu. Jakimś cudem ktoś załatwił mi do niej telefon domowy i zadzwoniłam. A ona po prostu zaprosiła mnie do domu, żebym przyszła pokazać jej ten tekst. Dwa dni dochodziłam do siebie. Przyniosłam jej tę książczynę w maszynopisie. Kilka dni później powiedziała mi, że ma czytanie tej sztuki w Teatrze Powszechnym i czy ja bym chciała pójść. O matko święta! I po raz drugi umarłam z wrażenia. Tam, w teatrze, siedzieli jacyś ludzie, a wśród nich przystojny pan, który podszedł do mnie po czytaniu i powiedział, że chce to wystawić w Poznaniu. I to był Romuald Grząślewicz ze Sceny na Piętrze.

Jaka była Pani reakcja?

Kiedy to usłyszałam, pomyślałam, że Wszechświat się mną opiekuje. Jakbym wracała do domu. Prawdziwy szok przeżyłam jednak wtedy, kiedy przyjechałam do Poznania, wsiadłam do taksówki, taksówkarz wiedział doskonale, gdzie jest Scena na Piętrze i nagle zaczął mnie wieźć przez miejsca, które bardzo dobrze zapamiętałam z dzieciństwa. Zapomniałam dodać, że zanim przeprowadziliśmy się na ulicę Matejki, mieszkaliśmy przy ul. 23 Lutego. Więc kiedy wiózł mnie tamtędy, widziałam okna naszego mieszkania, targ, na którym moja mama kupowała róże.

Wróciły wspomnienia?

Takie dziecinne. Zresztą te rzeźby przy fontannie, to się chyba nazywa Fontanna z delfinami, były czarne, a nie zielone. I to nie jest mech, drapałam (śmiech).

Jak się Pani czuła w Scenie na Piętrze?

Byłam zachwycona, że ktoś mówi moim tekstem w teatrze, chociaż długo uczyłam się nazwiska Grząślewicz. A on ciągle dzwonił do mnie i mówił – Kasiu, pisz, pisz, bo my czekamy. Czuję się trochę tak, jakby Romuald mnie namaścił, czy pasował na pisarza. I to jest cudowne.

Do dzisiaj macie kontakt…

Oczywiście, kocham Scenę na Piętrze, Romualda, Piotra Żurowskiego. Uważam, że to fantastyczni ludzie.

Nie ma Pani takiego wrażenia, że kiedy zabraknie Pana Romualda w Scenie na Piętrze, bo kiedyś jednak pójdzie na emeryturę, zabraknie tam serca?

Myślę, że tak szybko Go nie zabraknie.

Sztuka „Przegryźć dżdżownicę” przerodziła się później w książkę?

Tak, ponieważ znalazł się kolega, który zdecydował się ją wydać. Chociaż ja wtedy na nic nie liczyłam, bo uznałam, że i tak cudem jest to, co się wydarzyło. A potem zgłosiła się do mnie ówczesna właścicielka WAB, która powiedziała, że przeczytała moje teksty w komputerze mojego przyjaciela i zapytała, czy nie mam dla niej jakiejś książki. Powiedziałam, że mam „Nigdy w życiu!”. I tak to się potoczyło.

Co Panią zainspirowało do napisania „Nigdy w życiu!”?

Moje życie. O ile Judyta jest w stu procentach mną, ja jestem może w 20 procentach Judytą. Ale żyłam tak jak ona, w domu, który budowałam jak ona, w Milanówku. Miałam przyjaciółkę za płotem, nasze koty nazywały się Ratunku, Ojej, Zaraz, Potem. Był to materiał na książkę, ale wybierałam z tego tylko te dobre momenty. Nie napisałam, że na torach kolejki, którą codziennie podróżowałam, ludzie popełniają samobójstwo, albo że którejś nocy w Milanówku padły strzały. Brałam z życia to, co było dobre i fantazjowałam. I właśnie w „Nigdy w życiu!” opisana jest zgrabna dziewczyna z kolejki, której dziecko jest bardzo nieposłuszne. Marudzi strasznie, a wszyscy pasażerowie czekają kiedy dostanie w tyłek. Drze się, że chce loda. A kobieta proponuje mu serek, bo tylko tyle ma. A ono, że chce loda. Pamiętam, że w którymś momencie ta dziewczyna powiedziała – „Słuchaj, mam tylko serek i jogurt i mogę dać ci tylko to, co mam.” I to zdanie otworzyło przede mną jakieś nieprawdopodobne przestrzenie. Wróciłam do domu i napisałam, że należy spodziewać się od ludzi tego, co mają, a nie tego czego nie mają. Osiem lat później przyszła do mnie nowa sąsiadka, która otworzyła „Nigdy w życiu!” na którejś tam stronie i mówi: możesz mi się tutaj podpisać? A ja pytam dlaczego akurat w tym miejscu. A ona na to: Kasia, bo to ja jechałam wtedy z córką tą kolejką, to moja córka chciała loda i dokładnie Cię pamiętam. Zawsze siedziałaś w ostatnim wagonie i miałaś duży żółty zeszyt, w którym pisałaś. Do dziś jesteśmy przyjaciółkami.

Do dziś Pani tam mieszka?

Dziś dom jest trochę większy, ale wciąż ma tę samą furtkę.

Dlaczego Pani pisze?

Bo lubię.

Historie się nie kończą?

Historie nigdy się nie skończą. Każda jest inna. Każdy jest inny. Chyba, że się rozleniwię, a Romek do mnie nie zadzwoni i nie powie: pisz Kasiu, pisz!

Nad czym Pani teraz pracuje?

Właśnie ukazała się moja nowa książka „Pocieszki”. To 52 krótkie opowiadania. Ku pokrzepieniu mojego własnego serca.

Jak złożyć te wszystkie historie w całość?

Dlaczego od razu w całość? To nie jest tak, że obserwuję jakąś osobę i o niej piszę książkę. Opowiadanie „Kot mi schudł”, nagrodzone zresztą w na festiwalu DWA TEATRY, powstało tylko dlatego, że moja matka, po przeczytaniu poprzedniej sztuki, spojrzała na mnie i powiedziała: zajmij się czymś, kot ci schudł.

Najpoważniejsza Pani książka?

Myślę, że „Przeznaczeni”.

Dla mnie najbardziej trudną i smutną pozycją był „Trzepot skrzydeł”.

Trudna, bo sama walka z ostrym uzależnieniem i przemocą jest trudna.

We wszystkich Pani książkach przewija się – często niejeden – wątek miłosny. Czym jest dla Pani miłość?

Absolutnie wszystkim. Życiem, światłem, radością, smutkiem, łzami, uśmiechem, jedyną wartością, dla której warto żyć.

Ale my kobiety często mylimy miłość z innymi uczuciami.

Myślę, że tak strasznie chcemy być kochane, że czasami brniemy w coś, co nie jest miłością. Poza tym bardziej chcemy być kochane niż kochać. I może się tak zdarzyć, że mężczyzna, który na tyle dobrze uda zainteresowanie kobietą, zwyczajnie ją nabierze. Ale źle jest jeżeli wszystkie nasze potrzeby umieszczamy w jednym mężczyźnie. On tego nie uniesie. Mężczyzna nie będzie naszą przyjaciółką, koleżanką, znajomą, krawcową, manicurzystką, hydraulikiem, mężem, ojcem, stolarzem. Jest sobą – a tego często nie dostrzegamy.

Czyli za dużo oczekujemy?

Może to nie jest dobre słowo. My po prostu nie tak oczekujemy. Trzeba jednak widzieć człowieka, a nie tylko swoje oczekiwania.

Ma Pani swoją ulubioną książkę?

„Mistrz i Małgorzata”, „Mały książę”.

Można dziś żyć z pisania?

Kiedyś mi powiedziano, że nie można. Pamiętam jak butnie wtedy odpowiedziałam: to ja będę pierwsza. Nie dlatego, że w to wierzyłam, tylko uważałam, że może się tak zdarzyć. Że nie warto nikomu obrywać skrzydeł przed lotem. Jest taka ładna przypowieść o żabach. Żaby postanowiły wejść na wieżę Eiffla. Na dole stali ludzie i mówili: żaby, tam nie ma żadnej wody, na cholerę wy tam wchodzicie. Ale żaby próbowały się jednak wspinać i po kolei odpadały. I tylko jedna weszła na sam szczyt. Jaka to była żaba? Głucha. Uważam, że jeżeli tak bardzo ktoś nam mówi, że nie dasz rady, nie możesz, nie nadajesz się – nie zawsze należy tego słuchać. Robić swoje i nie rezygnować.

Czy napisanie książki jest dla Pani swego rodzaju wyrzuceniem z siebie emocji?

Czasem jest to zgodne z moimi emocjami, ale czasem mój bohater, który, na przykład, jest alkoholikiem i bije żonę, a ja nie jestem alkoholikiem, nie mam żony i jej nie biję – musi mi oddać część siebie, żebym mogła go poczuć – tę beznadziejność, nienawiść, pijaństwo. Wtedy wchodzę w jego świat. A jeżeli piszę o psie, który zamarza, to muszę poczuć, jak te łapy zamarzają. Wszystko to dotyka mojej duszy. W ogóle nie jest łatwo być swoją własną postacią. Jako pisarka wiem czy ta wymyślona dziewczyna zakocha się w tym, czy w tamtym. Ale zdarza się, że bohaterowie mi wierzgają i mówią: ty Grochola, puknij się w głowę, 25 stron temu go nienawidziłam, a teraz mam się w nim zakochać? Mogę się z nim przyjaźnić, ale dlaczego od razu zakochiwać. I wtedy Grochola puka się w głowę. Tak było przy „Kryształowym Aniele”. Miałam wrażenie, że Sara naprawdę stoi koło mnie i mi wymyśla. Bardzo trudno było mi wcielić się w rolę księdza, dlatego mam zaprzyjaźnionych księży, z którymi się konsultuję.

Najdziwniejsza postać, w którą musiała się Pani wcielić?

Chyba najtrudniej było mi być psem. Ale dostałam w prasie podziękowania od lecznicy weterynaryjnej (śmiech), więc chyba mi się udało.

Co Pani robi na co dzień?

Dzisiaj rano byłam w Ząbkach. Tam krawcowa szyje mi śliczną, szmaragdową sukienkę. To prezent od przyjaciółki. Cudowny prezent, bo uwielbiam szmaragd i jedwab.

I dokąd Pani pójdzie w tej sukience?

Pójdę ze swoim chłopakiem w świat.

Woli Pani Poznań czy Warszawę?

Wolę Milanówek. Wolę Morze Śródziemne. Wolę miłych, myślących ludzi od niemiłych. Straszna jestem dziwaczka. Wolę Mazury od oceanu, ale ryby wolę w oceanie, bo ładniejsze. Zbieram śmieci na plażach świata. W ogóle uważam, że należy teraz zadbać o świat.

To czego Pani życzyć?

Zdrowia i miłości oraz fajnego mojego kraju. Bez przemocy i nienawiści.

I tego życzę.