Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Nie potrafię się zatrzymać

06.10.2022 12:16:19

Podziel się

Uczeń Norberta Skupniewiecza. Trudno byłoby wymienić wszystkie wystawy na świecie, w których brał udział. Nie bije rekordów, ale dokładnie wie, że namalował ponad 900 obrazów. Jego malarstwo jest bardzo charakterystyczne. Kto widział kilka prac podpisanych „Tomasz Akusz”, ten rozpozna kolejne. Cały czas szuka, goni za kolejnymi wyzwaniami, a głowę ma pełną planów i projektów. To taki trochę poznański rojber, który nie potrafi usiedzieć spokojnie na miejscu.

ROZMAWIA: Elżbieta Podolska
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt

Przez ostatnie lata głośno było o Pana instalacjach, które powstawały w plenerze w Kórniku i wielu szokowały. Odbyło się już pięć wernisaży. Skąd wziął się pomysł na takie nietypowe, ulotne dzieła sztuki?
Zaczęło się od poezji. W Krakowie zostało wydane 20 wierszy na 20-lecie przyznania Nagrody Nobla Wisławie Szymborskiej. Urodziła się ona w Bninie pod Kórnikiem. Od wielu lat współpracuję z tamtejszym Domem Kultury i padł pomysł-pytanie, czy zrobimy coś z tą rocznicą? Na uczczenie złożyło się kilka rzeczy, m.in. instalacja samochodów. To nie do końca mój pomysł, bo podobna złożona z cadilaków istnieje w Stanach Zjednoczonych. Każdy mógł namalować lub napisać o Wisławie Szymborskiej na jednym z białych samochodów. Pamiętam jeden z napisów do dzisiaj: Wisława Szymborska? Nie znam takiej. William Szekspir.

Potem co roku zaczęliśmy robić kolejne: Czerwony Peleton to hołd dla Ryszarda Szurkowskiego.

Pamiętam akcję zbierania rowerów.
Tak. W okolicy we wszystkich złomowiskach byłem znany jako Pan od rowerów. Kolejna była ukłonem i wyrazami mojego szacunku dla Tadeusza Kantora. Teatr jest mi bardzo bliski, bo przez wiele lat jeździłem po świecie z Teatrem Maya. Była to Umarła Klasa – Kantorowi. Następna była Melancholia. To także wspomnienia mojego ulubieńca Jacka Malczewskiego. Idea była taka, że to natura pomoże nam tworzyć to dzieło. Białe rzeźby miała pokrywać patyna czasu, a następnie miało to być pokryte żywicą epoksydową i utrwalone. Takie zapisywanie czasu, tego, co się dzieje z rzeźbą i wokół nas. Z „pomocą” przyszli jednak miejscowi wandale i rozbili Melancholię. To podsunęło nam pomysł i nowe torsy, żeby przetrwały dłużej zrobione są już od razu z żywicy. Zobaczymy, co będzie dalej, jakie będą kolejne projekty.

Te instalacje to trochę jak teatr, bo w końcu to Teatr Maya pokazał Panu wielki świat. Jeździł Pan z nimi na przeróżne festiwale i imprezy. Pracował Pan w nim nie tylko jako scenograf, ale też jako aktor.
To były lata 80. ubiegłego wieku. Zupełnie inne czasy. Wtedy w teatrze offowym robiło się wszystko. Moja rola była wielopoziomowa. Jako najmłodszy biegałem dla tych starszych po małe co nieco, nosiłem reflektory, tak naprawdę robiłem wszystko, a że miałem umiejętności plastyczne, byłem odpowiedzialny też za dekoracje. Wtedy na dach samochodu zabieraliśmy obrazy, fragmenty scenografii i to po drodze ulegało zniszczeniu. Trzeba było dorabiać, naprawiać. Tak powstała jedna z pierwszych i fajniejszych wystaw w 1986 na otwarcie festiwalu Carrefour De Leurope w Nantes we Francji. Wernisaż był jednocześnie otwarciem imprezy. Niesamowite wspomnienia. Największą scenografię przygotowałem do spektaklu „Paradoks o aktorze”, który był wystawiany w Malarni Teatru Polskiego.

Teatr dał Panu dobrą szkołę życia.
Tak naprawdę to wszystko przypadek. Po Liceum Plastycznym chciałem studiować w Krakowie, ale miałem potworny wypadek i dlatego zdecydowałem się zdawać w Poznaniu. Dostałem się na rzeźbę do Pani Wnukowej, a po roku do pracowni Tesera i wtedy odkryłem, że jest niewielu profesorów, których można nazwać promotorami i tymi, którzy młodym pokazują drogę. Panowała zasada, że kto nie malował jak profesor, ten nie był dobrym studentem. W tym okresie trafiłem do Teatru Pantomimy Nurt, a potem do Maya. Wybierałem wtedy jeżdżenie i poznawanie z teatrem czegoś nowego, a nie siedzenie przez pięć godzin dziennie pięć dni w tygodniu przez pięć lat i słuchanie wykładowców. To spowodowało, że bardzo długo studiowałem. Były takie momenty, że chodziłem do dziekanatu zapytać, na którym jestem roku. Wyjeżdżałem na parę miesięcy i wracałem naładowany przez inny świat. U nas było buro, ciemno, a tam wesoło, kolorowo. Europa była zaczarowanym światem dla nas wtedy.

Nie ma się co dziwić, że taki świat i takie życie kusiło młodego człowieka.
Oj, kusiło, kusiło. Zjechaliśmy wtedy Europę wzdłuż i wszerz. Poznawaliśmy mnóstwo ludzi, świrusów pozytywnie zakręconych, którzy w kontekście tamtych lat byli wolni, a u nas paszporty, pozwolenia, biurokracja... Praca w teatrze pozwoliła mi także zorganizować mnóstwo wystaw za granicą.

Znalazłam informację, że namalował Pan ponad 900 obrazów. Czy można tak przeliczyć dorobek artysty?
Nie, oczywiście, że nie. Zacząłem numerować swoje obrazy, bo kiedyś fotografowanie nie było tak dostępne, jak teraz, a chodziło o to, by móc odnaleźć poszukiwany obraz. W moim katalogu szukałem po numerze i tak zostało. Teraz każdy ma przy sobie aparat fotograficzny w telefonie. Jest inaczej, ale numerowanie zostało. Nie chodziło mi o bicie żadnego rekordu.

Talent plastyczny ma Pan w genach, odziedziczył go Pan po tacie.
Ponoć. Ojciec był malarzem sakralnym. Malował w kościołach świętych. Jako dzieciak jeździłem z nim. Wchodziliśmy bez zabezpieczeń na rusztowania. Dzisiaj to pewnie wszyscy by siedzieli za taki stosunek do BHP. Początków mojej fascynacji upatrywałbym w zapachu farb, który mnie otaczał. Ojciec katował mnie i moje rodzeństwo malowaniem nam portretów. To było dla nas bardzo uciążliwe i nudne zajęcie. Jako mały i chyba złośliwy dzieciak podkradałem ojcu farby i kiedy nie widział, domalowywałem wielkie, czarne oczy dzieciom na portretach. To niekoniecznie mu się podobało.

Można powiedzieć, że od początku miał Pan swój styl.
Wyrabiałem go wtedy, można powiedzieć. Potem przyszło liceum, okres buntu. Naczytałem się książek o bohemie francuskiej i paryskiej. Nie chciałem siedzieć w Poznaniu, tylko uciekłem do Krakowa. Wróciłem na prośbę mamy. Uważam, że los potraktował mnie bardzo łagodnie za to, co w życiu wyczyniałem.

Był Pan kreatywnym młodzieńcem.
To bardzo delikatne określenie.

Trochę widać to w Pana malarstwie, że jest Pan takim „łobuzem”.
Ja to nazywam inaczej: starczym ADHD. Dlatego jest ta różnorodność tematów, technik. Stale mnie coś gna. Zazdroszczę moim kolegom, że potrafią w spokoju siedzieć nad jedną rzeczą tygodniami. Ja tak nie potrafię. U mnie jest za dużo emocji.

Pana w życiu „nosi” i stale Pan szuka nowych wyzwań: od projektu i stworzenia statuetki na festiwal po naścienny, ceramiczny wystrój Term Maltańskich. Ciągle Pan szuka.
Chyba tak jest. Ten ceramiczny wystrój Term Maltańskich został przeze mnie zrobiony, bo artysta też człowiek i czasem jeść musi. Jednak potem okazało się, że polubiłem ceramikę. Dla mnie jest to odkrywanie nowego świata i za każdym razem niespodzianka, bo nigdy się nie wie, co wyjdzie po wypaleniu, jakie będą kolory. To za każdym razem odkrywanie czegoś nowego, innego, niespodziewanego. A co do wyzwań, to mówiłem, że starcze ADHD.

Jakie ma Pan kolejne projekty w planach?
26 września w Teatrze Nowym wernisaż moich prac, które następnie zostaną wystawione w Tibilisi w Gruzji. Jadę tam na dwa tygodnie. Dla mnie to niesamowita przygoda. Mogłem wybrać pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a właśnie Gruzją i ten projekt wydawał mi się ciekawszy. Niewiele wiem o tym kraju, ale jadę tam z człowiekiem, który był tam kilkadziesiąt razy, poznał ludzi, kulturę. Mam nadzieję, że dzięki niemu Gruzja stanie mi się bliższa. A potem, mam nadzieję, zabiorę się za projekt, o którym myślę już od dłuższego czasu. To malowanie wielkich obrazów na oczach ludzi. Na przykład zaproszonych 10 artystów, którzy na płótnie 2 na 6 metry przekazują swoje różne emocje. Każdy pracuje inaczej i można to podejrzeć. Niewiele osób może wejść do pracowni artysty, żeby popatrzeć na jego warsztat twórczy, tym bardziej kiedy obraz jest tak duży. Tutaj byłaby taka możliwość.

Pomaga Pan wielu organizacjom.
Napatrzyłem się w życiu i wiem, jak czasem ludziom jest trudno z różnych względów, dlatego pomagam. Daję obrazy na aukcje, ale też np. przez trzy lata prowadziłem projekt artystyczny w Monarze w Rożnowicach. Fajnie jest pomagać.

Ma Pan swoje ulubione miejsce w Poznaniu?
Nie. Nie mam takiego, chyba za bardzo mnie gna, żebym tak stale wracał w jedno miejsce.