Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Opowieść wigilijna

14.12.2020 13:52:47

Podziel się

Święta Bożego Narodzenia kojarzą nam się z ciepłem rodzinnym, spokojem, radością i szczęściem. Czasami mogą jednak być trudnym wspomnieniem albo chwilą, w której wszystko się zmienia. Każda historia jest inna, bo ilu ludzi, tyle świątecznych myśli. A może to czas, by zacząć wszystko od nowa?

TEKST: Joanna Małecka

Justyna, 30 lat

A gdyby tak nie było świąt? – pomyślała Justyna. Nie musiałaby patrzeć na te wszystkie bombki, choinki, ludzi goniących za prezentami. Nie musiałaby myśleć i czuć. Nie zastanawiałaby się, jak przetrwać ten dzień. Wracała do pustego mieszkania. Na poddaszu czuć było chłód, ale rzadko włączała ogrzewanie. Odpalała kozę i dogrzewała się każdego zimnego dnia grudnia. Od dawna już nie widziała śniegu, zresztą u nas jest go jak na lekarstwo. Kiedy zamyślała się, od razu sięgała po telefon, bo na pewno musiała odpisać na jakiegoś maila. Codziennie rano wstawała do pracy i skrupulatnie wypełniała wszystkie polecenia. Uciekała do biura przed życiem, przed sobą, przed tym, co najbardziej bolało. Jeszcze rok temu siedziała w ciepłym domu z mężem, który codziennie zapewniał o swojej miłości. Rozpieszczał ją, kupował prezenty, zabierał na wakacje, jego rodzice byli właściwie jej rodzicami, bo swoich nie miała. Poznali się wiele lat wcześniej i długo się przyjaźnili. Nie sądziła, że pewnego dnia wszystko pęknie jak bańka mydlana. Na święta zawsze dekorowała dom. Ubierała choinkę, zawieszała lampki, dekoracyjne skarpety wisiały na schodach. On nigdy nie miał czasu, bo grudzień miał intensywny w pracy – przynajmniej tak twierdził. Lubiła zapach pierników, zawsze wypiekała je wcześniej dla przyjaciół i swojej rodziny. Był czwartek, tydzień przed Wigilią. Jacek, jak zwykle, wrócił późno z pracy. Trzasnęły drzwi. Ona, w ferworze wypieków, umorusana od mąki, pobiegła się przywitać. Stał z opuszczoną głową, milczał. Na powtarzane pytanie: co się stało? Nie reagował. Stał. Nagle podniósł wzrok i spojrzał jej głęboko w oczy. – Kasia jest w ciąży. – Jaka Kasia? – zapytała i pot zlał jej czoło. – Kasia, moja koleżanka z pracy. I to moje dziecko – odparł. Stała jak wryta patrząc na jego wykrzywiającą się twarz. Takie historie czytała tylko w gazetach albo oglądała w filmach. – Ale jak? Ale kiedy? Ale… – łzy same cisnęły się do oczu. – Ale ja chcę być z Tobą – powiedział i mocno ją przytulił. Odwróciła się na pięcie i pobiegła do sypialni. Płakała całą noc. Nie chciała słuchać o tym dlaczego, kiedy i jak. Zaczęła składać wydarzenia z ostatnich kilku miesięcy – jego późne powroty, delegacje, pracę w biurze, która ciągle się wydłużała. Po prostu był z inną. Następnego dnia kiedy wstała, jego już nie było. Jak co dzień pojechał do pracy. Stanęła na środku salonu. Była wściekła, że niczego nie zauważyła wcześniej, że może mogła jakoś zareagować. A może nie mogła? Na blacie w kuchni leżała kartka. „Przepraszam, zawsze będę Cię kochał”. Podarła ją i wyrzuciła do kosza. Wiedziała, że dziecko nie może nie mieć ojca, że przecież musi mieć rodzinę. Tamtego dnia spakowała się i wyjechała, nie chciała spędzić w tym domu ani minuty dłużej, bo wszystko kojarzyło się z Jackiem. Dosłownie wszystko. Zatrzymała się u przyjaciół. Wzięła wolne w pracy. Płakała jeszcze kilka dni. Jacek jej nie szukał. Jakby tak po prostu miało być. Kiedy dostał pozew rozwodowy, napisał jej smsa: Nie dzwoń do moich rodziców, to już nie są twoi rodzice. I tyle. Po pięciu latach tylko tyle. Kiedyś wybaczy, ale nigdy nie zapomni. Tego nie da się zapomnieć.

Martyna, 35 lat

Martyna umówiła się z rodzicami, że upiecze makowiec, zrobi pieczarki do kolacji i pomoże przy smażeniu karpia. Święta jak zwykle odbywały się u jej rodziców. Jak zwykle miał być też brat z rodziną. Jak zwykle przygotowywała się na pytania z cyklu: kiedy znajdziesz męża? A kiedy się ustatkujesz itp. Miała 35 lat, za sobą kilka nieudanych związków, ale wcale nie było jej źle ze sobą. Szczęście odnajdywała w codzienności, w tym co robiła, w pracy, w spacerach, w siłowni, w ludziach, którymi się otaczała. Lubiła siebie. Chyba po raz pierwszy od wielu lat dotarło do niej, że jest wartościowa. Lubiła też swoją pracę, której oddawała całe serce, przez całe życie. To był filar jej istnienia. Może przez to przespała kilka momentów w swoim życiu. Chciała mieć rodzinę i chciała być szczęśliwa, ale uznawała, że nic na siłę i nic przypadkiem. Zapakowała wypieki do torby i dumnym krokiem szła na kolację wigilijną do domu rodzinnego. Lubiła tam być, wiedziała, że jest kochana, doceniana, rodzice są z niej dumni. Brat przyjechał nieco później, jak zwykle wszyscy na niego czekali. Prezenty już trafiły pod choinkę pod przykryciem Gwiazdora na balkonie, żeby córka brata – Julka – miała zabawę. Dzieci cieszą się na ten dzień najbardziej. Po kolacji sprzątała ze stołu talerze, chcąc pomóc rodzicom. Ojciec z bratem rozpakowywali prezenty. Z mamą w kuchni była ona. Martyna ze stertą talerzy zatrzymała się w korytarzu i usłyszała słowa bratowej: „Ona ma dobrze, nie ma dzieci, ma spokój, też bym tak chciała”. O mało co nie upuściła talerzy. Weszła do kuchni, odłożyła naczynia do zlewu i spojrzała na nią. – Co ty o mnie wiesz? – zapytała. Mama, chcąc załagodzić sytuację, próbowała coś powiedzieć. – Jak w ogóle śmiesz mnie oceniać? A może ja bardzo bym chciała mieć dzieci? A może nie mam tyle szczęścia co ty? A może pomyśl, co ty mówisz! Odwróciła się na pięcie i wyszła. Musiała się przewietrzyć. Zawsze marzyła o rodzinie, o domu, o psie i kocie biegających wokół. Wiedziała, że ma 35 lat i już niewiele czasu zostało jej na te marzenia. Wiedziała, że może już nigdy nie założyć rodziny, jeśli nie uda jej się spotkać odpowiedniego mężczyzny. Ale nie wiedziała, że ktoś tak bezmyślnie mógłby ją ocenić i… zranić. Kiedy wróciła do rodziców, życie toczyło się dalej. W ruch poszedł makowiec, pod nogami plątał się papier od prezentów. Siedziała w ciszy, zerkając na małą Julkę, o której zawsze marzyła. Do oczu cisnęły się łzy, ale się powstrzymała. Dwa lata później spotkała Marka. Przeprowadzili się za Poznań. Właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży, ale nie spędza już z bratową Świąt.

Tomek, 25 lat

 – Tato, co to za niespodzianka? – zapytał Jaś, kiedy w Wigilię jechali przed siebie samochodem. – Zobaczysz – odpowiedział Tomek i spokojnie zmienił bieg. W radiu leciało, tradycyjnie już, „Last Christmas” i Jaś zaczął śpiewać. Znał tę piosenkę doskonale. Śpiewał ją z mamą, kiedy miał pięć lat. To ona nauczyła go słów. Zmarła na raka rok temu. – Tato, a mama śpiewa z nami? – rzucił. – Mama będzie śpiewała z nami zawsze – powiedział Tomek i przypomniało mu się, jak się poznali. Nad morzem. Była zima. Śnieg leżał na plaży, fale delikatnie obijały się o falochrony. Kinga spacerowała wdychając jod – tak kazał lekarz. On biegał, zresztą zawsze dbał o kondycję. Kiedy wypadł mu telefon, ona schyliła się i go podniosła. I tak to się zaczęło. Spędzili ze sobą kilka pięknych lat, jak z bajki. I chociaż nie planowali dziecka, pewnego dnia powiedziała mu, że jest w ciąży. Skakał pod sufit, cieszył się jak dziecko. Jasiu urodził się w Wigilię – dziecko szczęścia. Kilka tygodni później pokazało się, że Kinga ma raka piersi. Walczyła dzielnie, aż wyzdrowiała, chociaż lekarze mówili, że choroba może wrócić. Po kilku latach pojawiły się przerzuty. Nie cierpiała. Odeszła w spokoju. Wjeżdżał do Ustki z uśmiechem na twarzy, bo wiedział, że Ona ich prowadzi. W bagażniku miał uszykowane prezenty, zastanawiał się tylko, jak je przemycić do hotelu, żeby Jaś nie widział. Zaparkował pod hotelem, w którym mieszkał tamtej zimy. Wielokrotnie do niego wracali, to był ich hotel. Drzwi udekorowane były lampkami, przy recepcji stała ogromna choinka. – Tato, co my tu robimy? – zapytał Jasiu. – Zobaczysz. Kolacja wigilijna miała rozpocząć się o godzinie 16.00. Tomek poprosił panie z recepcji, żeby chociaż na chwilę popilnowały syna, a ten w między czasie przemknął z prezentami. Mieli piękny pokój z widokiem na morze. Szumiały fale. Jasiu stał i patrzył przez okno, w którym odbijało się światło latarni morskiej. – O, tato, patrz, mama do nas mruga! – krzyknął, a Tomek chwycił go za rękę mówiąc: – Mówiłem Ci, że mama będzie z nami już zawsze. Ubrali się odświętnie. Mieli idealnie odprasowane koszule i muszki – jednakowe. Jechali windą do sali, w której za chwilę mieli usiąść do stołu. Panie z recepcji po raz kolejny ich przywitały. Były również pięknie ubrane. I nagle w drzwiach stanęli wszyscy: dziadkowie, kuzynki, ciocie, którzy z zapalonymi sztucznymi ogniami śpiewali głośno „Sto lat”. Jasiu stanął jak wryty. – Tato, tutaj wszyscy są! – krzyknął i rzucił się w ramiona najpierw jednej babci, potem drugiej. Przy stole zasiadło piętnaście osób. Uśmiechnięci, szczęśliwi, że mogą być razem. W lewym rogu stała wielka choinka. Tomek poszedł położyć pod nią jeszcze jeden drobiazg. Kiedy na salę wkroczył Święty Mikołaj, chłopiec siedział mu na kolanach. Razem rozdawali prezenty. – Tato, to są najlepsze święta i urodziny w moim życiu – krzyknął i podbiegł przytulając go mocno. – Zobacz, jesteśmy razem. Ostatni prezent, dla Kingi, odebrał od Świętego Mikołaja osobiście. Przy stole zapanowała cisza. Powiedział, że musi na chwilę wyjść, nad morze. Jasiu poszedł z nim. Przykucnął na plaży, z pudełka wyjął pierścionek i powiedział: – Jasiu, już czas zacząć nowe życie, dlatego wrzucę teraz ten ulubiony pierścionek mamy do morza, żeby wiedziała, jak bardzo ją kocham. Ona kochała morze. Usłyszeli tylko plusk. Jasiu chwycił ojca za rękę i powiedział: – Tato, już czas żebyś też był szczęśliwy. Fajnie, gdybyś miał nową żonę – powiedział pięciolatek i się uśmiechnął. – Mama i tak zawsze będzie z nami…