Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Podróżuję, by dotknąć życia

10.08.2020 15:09:24

Podziel się

Bike Jamboree, rowerowa sztafeta dookoła świata, wystartowała w maju 2017 roku i objechała świat w 37 etapach, kierując się na wschód przez Azję, Amerykę Północną, fragment Afryki i Europę. Na finiszu w Gdańsku, w grudniu 2019, nie zabrakło poznanianki Moniki Bruch, która przejechała na rowerze zimową Mongolię i rozgrzane słońcem Maroko.

ROZMAWIA: Katarzyna Świderska
ZDJĘCIA: Archiwum prywatne

Jak to się stało, że wzięłaś udział w projekcie Bike Jamboree?

Jestem mocno związana z wcześniejszą rowerową sztafetą przez Afrykę, śladami podróżnika (poznaniaka zresztą) Kazimierza Nowaka (2009–2011), w której wtedy jednak nie wzięłam udziału. W życiu często bywa tak, że ludzie odkładają pewne sprawy na później: kiedy będzie lepszy czas, kiedy będzie więcej pieniędzy itd. Postanowiłam więc, że przy następnej okazji nie będę szukać wymówek. Okazja pojawiła się w styczniu 2018 – etap 10. Bike Jamboree przez Mongolię i Syberię. Mieliśmy lecieć do Ułan Bator, stolicy Mongolii. Średnie temperatury w styczniu dochodzą tam nawet do minus 40°C, czyniąc to miejsce najzimniejszą stolicą świata. Przez moment zawahałam się, ale przecież obiecałam sobie, że nie będę szukać pretekstu do pozostania w domu. I pojechałam!

Jak wyglądały Twoje przygotowania?

Ja właściwie cały czas przemieszczam się na rowerze, więc kondycyjnie byłam dobrze przygotowana. Mimo to przez 3 miesiące przed wylotem trenowałam po pracy jeżdżąc po 30 km dziennie, a ponieważ była zima, szybko się ściemniało, nie pozostało mi nic innego, jak jeździć po Poznaniu. Przy okazji odkryłam, że mamy całkiem sporo fajnych dróg rowerowych.

Jeśli chodzi o ubiór, to był to eksperyment. Bardzo mało osób jeździ rowerem podczas tak ekstremalnych mrozów, do tego w górzystym i wietrznym terenie. Nie mieliśmy kogo zapytać o radę. Kupiliśmy więc ciepłą bieliznę merino i specjalne buty chroniące przed bardzo niskimi temperaturami. Bardzo przydały się puchowe kurtki i spodenki naszego sponsora, firmy Pajak – niezwykle ciepłe, a przy tym lekkie i cienkie. Mieliśmy też świetne termosy od firmy Primus, dzięki którym mogliśmy w drodze popijać ciepłą herbatę. Nie bez znaczenia były rowery firmy Kross, które przyjechały już wcześniej setki kilometrów z Polski z innymi etapami. Był to sprzęt średniej klasy, ale sprawdził się doskonale.

Jak długo jechaliście przez Mongolię?

Etap trwał miesiąc. Wydawało się, że to bardzo długo i bardzo krótko zarazem. Czas jakby nie istniał.

Noclegi mieliści zaplanowane czy szliście „na żywioł”?

Trasę mieliśmy mniej więcej zaplanowaną. W Bulgan odbieraliśmy pałeczkę sztafetową od etapu 9. w osobie Artura Wysockiego, który samotnie przemierzył prawie bezludną część Mongolii. Naszym zadaniem było przewieźć ją do Irkucka i przekazać etapowi 11., który miał przejechać zamarznięty Bajkał. Wiedzieliśmy mniej więcej, ile kilometrów dziennie musimy pokonać, ale nie planowaliśmy miejsc noclegów. Daliśmy szansę przygodzie. Czasem więc był to hotel, ale spaliśmy też w jurcie, w mongolskiej szkole, w sklepie, u ludzi w domach.

Co było najtrudniejsze na tym etapie?

Najtrudniejsze były przygotowania. Niepewność rodzi lęk. Zastanawiasz się, jak to będzie i czy na pewno wszystko przewidziałaś. Ale już na miejscu jesteś tylko ty, rower i droga. Nie ma nic więcej. Czasem było trudno, na przykład, gdy jechaliśmy 20 km do malutkiego punktu na mapie z nadzieją, że jest to schronienie. Pewności jednak nigdy nie było. Nie mogliśmy też zatrzymywać się na dłużej, ponieważ po 2 minutach czuliśmy, że zamarzamy. Tak więc nieważne jak zmęczeni, musieliśmy poruszać się do przodu, przez góry i silny wiatr. W takich sytuacjach nie myśli się o tym, że jest ciężko. W ogóle się nie myśli. Raz, dwa, raz, dwa. Ruch pedałów wyznacza rytm. Następuje totalny reset mózgu. Wszystkie sprawy stają się nieistotne. Jest tylko chwila obecna. Pamiętam rozpierające szczęście, kiedy po 800 km osiągnęliśmy Bajkał. Szaleliśmy na tafli zamarzniętego jeziora, rzucając się śniegiem jak dzieci. Zastanawialiśmy się potem, czy czulibyśmy to samo, gdybyśmy przylecieli tu, tak po prostu, samolotem.

O czym marzy rowerzysta jadący przez zimową Mongolię?

Żyje chwilą obecną, jest tu i teraz.

Rok później był etap prowadzący przez Maroko.

To był etap poświęcony naszemu patronowi Kazimierzowi Nowakowi, który w latach 30. XX wieku przejechał na starym rowerze całą Afrykę, jeszcze wtedy kolonialną, nieznaną, niebezpieczną. Jest On dla mnie symbolem tego, że nie ma rzeczy niemożliwych i że zawsze należy podążać za marzeniami.

Droga przez Maroko to była walka z żywiołami.

W Maroko faktycznie spotkaliśmy się z bezprecedensowymi upałami. Temperatury osiągały nawet 47°C i nie jest to normalne w tamtym regionie. Za tymi anomaliami podążyły niespotykane powodzie. Zginęło wtedy wielu ludzi. To był bardzo trudny czas dla Maroka. Dla nas oznaczało to trudności w przemieszczaniu się. Drogi były zerwane albo zalane, a w hotelach nie było wody. Na szczęście, tam, gdzie samochód nie mógł przejechać, rowerem było to możliwe. Dlatego niepewnie, ale brnęliśmy dalej i pokonaliśmy całą zaplanowaną trasę.

Do jakiego wspomnienia z tego etapu wracasz najczęściej?

Może to dziwne, ale najbardziej pamiętam chwile zatrzymania: wschód słońca na Toubkalu, przystanek pod drzewem, zachód słońca nad morzem. Kiedy tak stoisz i czujesz dokładnie, że ta chwila, o której się tyle czasu marzyło, jest właśnie teraz, w sercu panuje spokój, a czasem wszechogarniające, i aż nie do zniesienia, szczęście. Maroko dla mnie to również rozgwieżdżone noce na tarasach domów i poranki, kiedy budził nas śpiew muezzina. Wspominam także wspaniałych ludzi poznanych po drodze (a było ich mnóstwo!), cudowne, ale również trudne podjazdy i przygody, które przeżyliśmy.

W Maroko po raz pierwszy przekroczyłaś na rowerze 2500 m n.p.m. To jedyna granica, którą pokonałaś podczas tej wyprawy?

Przekroczyliśmy wiele granic: najwyższy szczyt na rowerze (2500 m n.p.m.), najwyższy szczyt gór Atlas pieszo (Toubkal 4167 m n.p.m.), najwyższe temperatury (+47°C), najdłuższy podjazd (31 km non stop pod górę i 1500 m przewyższenia) i pewnie jeszcze kilka innych, o których już nie pamiętam. Ten etap nauczył nas tego, że granice nie istnieją. Stwarzamy je sobie lękami i brakiem zaufania do siebie. Wyobraziłam sobie, że jest waluta, którą płacimy za jakość naszego życia. Tą walutą jest wiara. Możemy dostać tylko to, w co uwierzymy.

Miałaś jakiś poważny kryzys na trasie?

Takich bardzo poważnych kryzysów nie miałam, ale były trudne decyzje, które trzeba było podjąć i skomplikowane sytuacje. Pewnego razu większość grupy miała w nocy problemy żołądkowe. Do tego była powódź i policja odradzała jechać nam dalej. Zostać czy jechać? Pojechaliśmy. Zdarzało się też, że w czasie jazdy nie wszyscy zadbali o nawodnienie i mieli lekkie objawy porażenia słonecznego. Wyzwaniem były także drogi. Czasem jechaliśmy takimi nawierzchniami, które zmieniały nasze opony w sitko. Musieliśmy wymienić prawie wszystkie dętki.

W Maroko wzięłaś udział w aż dwóch etapach sztafety. Nie miałaś już dosyć po pierwszym?

Tak, przejechałam dwa etapy, byłam nawet liderem. Rzeczywiście, zastanawiałam się czy po tylu przygodach z pierwszego etapu będę miała chęci do dalszej drogi. Okazało się, że miałam. Rower uzależnia.

Co było w Twoim bagażu podczas tej wyprawy?

To była trudna decyzja, co ze sobą zabrać. Jechaliśmy przecież przez pustynne tereny, gdzie królowały upały. Ale byliśmy też nad morzem, przejechaliśmy Atlas Wysoki i wdrapaliśmy się na Toubkal, gdzie panował lekki mróz. Tak więc oprócz rzeczy odpowiednich w bardzo wysokich temperaturach, mieliśmy również zimowe ubrania: kurtki puchowe i buty górskie, a do tego sprzęt biwakowy, namioty, śpiwory, kuchenkę itd. Mam trochę hopla na punkcie pakowania tylko niezbędnych przedmiotów, tak więc wszystko zmieściło się do dwóch tylnych sakw i bagaż nie przekraczał 20 kg.

Czego Ci najbardziej brakowało?

Może trochę umiejętności naprawiania usterek rowerowych, które się czasem zdarzają podczas takiej wyprawy. Mieliśmy na szczęście wspaniałych chłopaków w grupie, którzy świetnie radzili sobie z technicznymi problemami, ale zawsze lepiej znać się samemu.

Jakim człowiekiem trzeba być, by podjąć wyzwanie, jakim jest udział w Bike Jamboree?

Kiedy byłam mała, wszystkiego się bałam. Byłam najniższa w klasie, chucherko z anemią. Bałam się zaczepić przechodnia, aby zapytać się o godzinę. Ale moje serce wyrywało się ku przestrzeni i przygodzie. Pomału więc oswajałam strachy. Okazało się, że moja mała posturka ma w sobie dużo siły. Nie mam orientacji w terenie, więc wyruszałam w nieznane i nigdy nie wracałam tą samą drogą. Boję się być sama w lesie, więc zdecydowałam, że przenocuję w nim w pojedynkę. Jestem nieśmiała, więc pojechałam w rowerową podróż na wschód Polski i pytałam ludzi, czy mogę przenocować pod namiotem na ich podwórku. W końcu bardzo boję się zimna, więc wybrałam się na zimową rowerową wyprawę na Syberię. To co mnie motywuje, to marzenia. Wsłuchuję się w siebie i podążam za głosem serca. Nie słucham ludzi, którzy, czasami bardzo zdecydowanie, próbują wybić mi jakiś pomysł z głowy, ani tych, którzy się śmieją się, uważając moje plany za utopię. Rozglądam się i czekam na kolejną okazję, a potem już tylko pozostaje jedno: nie szukać pretekstu do pozostania w domu.

Czy obowiązywała jakieś ograniczenia w doborze uczestników sztafety?

Uczestnicy musieli być pełnoletni. Poza tym nic więcej. Ja mam 46 lat i często słyszę, że to już taki wiek, że to i tamto boli, że to już nie te lata, że jesteśmy starzy. Nigdy nie jest się za starym, żeby żyć.

Czy gdybyś drugi raz miała zdecydować, czy wziąć udział w Bike Jamboree, zdecydowałabyś się?

Pomimo że teraz zatęskniłam za samotnymi wyprawami, wyjazdy grupowe mają bardzo wiele zalet: dzielisz się radością, wzajemnie sobie pomagacie, poznajecie swoje silne i słabe strony, uczycie się współpracować w grupie w trudnych warunkach. To wszystko sprawia, że nawiązują się piękne i trwałe relacje. Projekt Bike Jamboree się skończył, ale ludzie i przyjaźnie pozostały. Dlatego na pewno rozważyłabym taką możliwość.

To była wyprawa, w której mogło zdarzyć się wszystko. Nie brakowało niebezpieczeństw. Czy warto więc podróżować i narażać się?

Antoine de Saint-Exupery powiedział: „To nie niebezpieczeństwo kocham. Wiem co kocham, życie”. Kiedy podróżuję, dotykam życia. Widzę więcej i z innej perspektywy. Znikają strachy, nabieram doświadczenia i przekonuję się, że głównie boimy się tylko tego, co nieznane. Bojąc się stawiamy mury, a strach wcale nie znika, tylko cały czas rośnie za tymi murami, a my stajemy się niewolnikami naszych twierdz. Co więc należy zrobić, aby przestać się bać? Uczynić nieznane znanym, czyli oswoić. Tak więc jeżdżę po świecie, oswajam strachy, zaprzyjaźniam się z nimi.

Jakie miejsca chciałabyś jeszcze zobaczyć?

Cały świat! Unikam jednak miejsc turystycznych i dużych miast. Wolę rejony mało uczęszczane, dzikie góry, puste przestrzenie, trudne tereny. Lubię też odwiedzać małe miasteczka i poznawać ich mieszkańców.