Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Przemek Błaszkiewicz

08.03.2022 15:34:46

Podziel się

Kiedy pacjent trafiał na oddział intensywnej terapii, zdarzało się, że mogliśmy jeszcze przez moment porozmawiać. To taka chwila, w której starałem się go uspokoić. Później wprowadzaliśmy go w farmakologiczny sen, podłączaliśmy respirator. Miałem świadomość, z 98–99-procentową pewnością, jestem ostatnią osobą, którą widzi, a to prawdopodobnie ostatnia w jego życiu rozmowa… Zawsze starałem się ją pamiętać, kiedy po kilku tygodniach ciężkiej walki umierał.

ROZMAWIA: Anna Skoczek
ZDJĘCIA: Przemysław Błaszkiewicz

Przemek Błaszkiewicz od blisko 20 lat jest pielęgniarzem, zatrudnionym w Wielospecjalistycznym Szpitalu Miejskim imienia Józefa Strusia w Poznaniu. Kiedy dwa lata temu rozpoczęła się pandemia, a cały szpital zmienił profil na zakaźny, pracował na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Jako pasjonat fotografii robił też zdjęcia w miejscach niedostępnych dla osób z zewnątrz. Za pomocą kadrów pokazywał trudną szpitalną rzeczywistość.

Mijają właśnie dwa lata pandemii, temat pracy medyków przycichł. Czy to znaczy, że wszyscy oswoili się z tym, że jest ciężko?
Na pewno po tym czasie pojawiła się rutyna. Nie ma już tego strachu, który był na początku. Wszyscy oswoiliśmy się z wirusem. Każdy medyk, jak każdy inny człowiek, miał już bliższy lub dalszy kontakt z covidem. Po tym czasie wiemy też, że środki, których używamy w pracy – maski, kombinezony – działają.

Mówi Pan, że po dwóch latach już widać rutynę, ale czy przyszło też większe zmęczenie? Choćby tym codziennym ubieraniem kombinezonów, zakładaniem  masek.
Teraz ciężko sobie nawet wyobrazić, że te kombinezony pewnego dnia znikną. Ta praca nigdy nie była lekka. Wiązała się z wieloma wyrzeczeniami, ale kombinezony, reżim sanitarny, zmieniły reguły gry. Dzisiaj stało się to czymś naturalnym. Wszyscy w tym żyjemy, trochę w cieniu wirusa. Myślę, że pomaga świadomość, że środki, które podjęliśmy, to jak zorganizowaliśmy pracę, zdaje egzamin. To ułatwia się oswoić z sytuacją, eliminuje strach.

Czy mimo tego oswojenia się są jeszcze takie momenty, które są w stanie Pana poruszyć?
Zawsze jest to widok ciężko chorych młodych ludzi. Niełatwo pozostać obojętnym na widok rówieśników czy osób młodszych w złym stanie zdrowia. Zdarzają się też rzadkie przypadki osób zaszczepionych trzema dawkami i to również jest dla nas niepokojące. Naturalnie pojawia się wtedy pytanie – co poszło nie tak? Trudno zrozumieć, dlaczego akurat ta osoba przechodzi chorobę tak ciężko. Prawda jest jednak taka, że przy blisko 20 latach pracy w zawodzie i po dwóch latach pandemii coraz rzadziej zdarzają się sytuacje, które są w stanie mną wstrząsnąć.

A sam początek pandemii?
To było wtedy coś nowego. Nigdy nie szkolono nas do walki z epidemią choroby zakaźnej, więc wtedy emocje były największe. Dzisiaj można powiedzieć, że każda z fal różniła się od siebie dynamiką zachorowań, obrazem samej choroby. Na przykład jeszcze rok temu przeważającym objawem były zaburzenia smaku i węchu. Dzisiaj obserwuje się to wyjątkowo rzadko. Mam wrażenie, że pandemia jest ciągle zmieniającym się procesem. Kiedy ruszył szpital tymczasowy na poznańskich targach, byłem w zespole, który podłączał respirator u pierwszego pacjenta. To nie jest coś, czym można się chwalić, ale na pewno coś, co zapamiętam do końca życia.

Czy można w ogóle przyzwyczaić się do tego, że na Pana oczach albo w bliskiej obecności umiera więcej ludzi, niż to bywało kiedyś?
Do tego akurat nigdy nie można się przyzwyczaić, trudno się z tym pogodzić. Pamiętam przełom 20 i 21 roku, kiedy śmiertelność pacjentów była olbrzymia. Czasem łatwiej pogodzić się z odejściem osób starszych, obarczonych dodatkowymi schorzeniami, chorobami. Najtrudniej było zrozumieć, wytłumaczyć sobie śmierć młodych ludzi w wieku 30 i 40 lat. Nadal tacy się zdarzają i o każdego naprawdę walczyliśmy ponad własne siły. To często osoby, które do tej pory prowadziły normalny tryb życia, bez poważnych chorób, a później – w ciągu dosłownie kilku godzin czy w ciągu jednego dnia – rozwija się u nich ostra niewydolność oddechowa, która nie pozwala złapać tchu. To naprawdę szokujące. Pamiętam wiele takich sytuacji.

Kiedy postanowił Pan wejść do zamkniętych stref z aparatem fotograficznym?
Aparat fotograficzny towarzyszył mi w najważniejszych chwilach w życiu. Pomagał dokumentować różne momenty. Zawsze interesowałem się też fotografią dokumentalną i prasową. Zmiana z normalnego szpitala na covidowy szpital zakaźny odbyła się w bardzo krótkim czasie. To wszystko wydarzyło się w trzy dni. Wtedy zmieniło się wszystko. Pojawiły się nieużywane na co dzień terminy typu śluza, strefa czysta, kombinezon, środki ochrony osobistej. Myślę, że na początku nikt nawet nie spodziewał się, że będzie to wszystko trwało aż tak długo. Pomyślałem wtedy, że warto byłoby udokumentować to, jak wyglądał szpital Strusia podczas próby opanowania światowej pandemii. Z czasem te zdjęcia zaczęły być rzeczywiście ciekawe. Czułem, że to dobry materiał. Publikując je w sieci widziałem też, że budzą one bardzo silne emocje.

Pozytywne?
Na początku spływało do mnie wiele pozytywnych, motywujących komentarzy. Później pojawił się antyszczepionkowy hejt. Pytano m.in. czemu uczestniczę w tej mistyfikacji. Zdarzyło się, że dostałem kilka informacji od osób, które szukały możliwości kontaktu ze swoimi bliskimi na oddziałach zakaźnych. Proszono mnie o zrobienie zdjęcia członkom ich rodzin. Pamiętam dobrze zwłaszcza jeden taki przypadek. Ktoś chciał bardzo zobaczyć ojca, który leży na oddziale intensywnej terapii. To były bardzo trudne momenty, bo sam nie wiedziałem, jak się zachować. Ale chciałem pomóc i zrobiłem to zdjęcie. Chociaż w ten sposób mogłem pomóc tej rodzinie oswoić się z sytuacją.

To była jedyna szansa, żeby go zobaczyć…
Tak. Jedyny kontakt. Proszę sobie wyobrazić, że przez dwa tygodnie ktoś Pani bliski leży w szpitalu, dzwoni Pani kilka razy dziennie, dostaje suchą informację od zmieniającego się dyżurnego medyka, który jest zawalony pracą i nawet nie zna tego pacjenta… To zawsze jest trudne, bo każdy chciałby w takim momencie móc chwycić swoją mamę, babcię czy brata za rękę. Mieć możliwość chociaż posiedzieć przy tej osobie. Tu nie ma takiej możliwości. Nigdy też nie było tajemnicą, że śmiertelność na intensywnej terapii, wśród osób podłączonych do respiratora, jest olbrzymia. Z takiego stanu wychodzi jeden, dwa procent osób. Lekarze o tym informowali i to zazwyczaj były bardzo dramatyczne rozmowy. Zresztą pierwszy rok pandemii to był na pewno najbardziej intensywny rok w pracy w moim życiu. I to zarówno pod względem emocjonalnym, jak i fizycznym.

A pamięta Pan w ogóle jeszcze siebie sprzed dwóch lat?
Na pewno byłem o wiele młodszy. Teraz dodatkowo jestem jeszcze tatą, a to też bywa wyczerpujące. W pandemii urodził się mój syn, więc naprawdę w tym czasie moje życie bardzo się zmieniło. Myślę też, że wielu medyków przeżywało i przeżywa wypalenie zawodowe. Były takie momenty, że co chwilę wybuchały personalne konflikty. Byliśmy obciążeni pracą, natłokiem pacjentów, przed szpitalami stały kolejki karetek. To było nie do udźwignięcia. Pojawiały się zgrzyty między załogami karetek a personelem oddziału ratunkowego, który miał przyjąć nowych pacjentów, ale nie był w stanie tego zrobić. Personel oddziałów ratunkowych kłócił się z innymi oddziałami. To był naprawdę ciężki czas, praca na najwyższych obrotach, do tego w kombinezonach. Wszystko się sypało. Był taki moment, w którym miałem tego już dość i może po raz pierwszy pożałowałem, że wybrałem ten zawód.

Dlaczego zdecydował się Pan na to, żeby zostać pielęgniarzem?
Wykonuję ten zawód już na tyle długo, że chyba już sam nie pamiętam. Kiedyś ten zawód wybierał właściwie ktoś, kto nie chciał wiele zarabiać i ciężko pracować. Chociaż od samego początku była to dla mnie bardzo fascynująca praca. Podobało mi się to, że mogę robić ciekawe, nietuzinkowe rzeczy, pomagać innym, obserwować, jak pacjenci wracają do zdrowia, do życia.

Ale jaki był start?
Tak naprawdę na początku rozpocząłem studia na zupełnie innym kierunku, kompletnie niezwiązanym z medycyną. W wyborze swojej zawodowej drogi pomogła mi na pewno kwestia konieczności podjęcia zastępczej służby wojskowej. Rozpocząłem wtedy pracę w kołobrzeskim szpitalu. No i wtedy, można powiedzieć, że coś chwyciło. Spodobała mi się ta cała szpitalna atmosfera, postanowiłem zrobić studia. Dziś jestem magistrem pielęgniarstwa ze specjalizacją w anestezjologii i intensywnej terapii. Oprócz tej jednej chwili słabości, nigdy nie żałowałem tego wyboru.