Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Szewc

03.06.2022 07:57:42

Podziel się

Od drugiego roku życia wiedział, że będzie szewcem. A dokładnie, to od momentu, gdy zamiast wiśniowego kompotu napił się lanoliny. Był to roztwór specjalnego proszku i wody, spirytusu albo denaturatu, który stosowano do zaczerniania butów wytwarzanych ze skóry. Ojciec, też szewc, trzymał ją w butelce patentowej na stole w warsztacie. Z Bernardem Jakubowskim – szewcem, w którego żyłach zamiast krwi płynie lanolina – rozmawiamy o pasji do szycia i naprawiania butów.

ROZMAWIA: Karolina Michalak
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt

Jest Pan trzecim pokoleniem szewców w rodzinie.
Bernard Jakubowski: Ojciec urodził się w Wieluniu. Gdy miał osiem miesięcy wraz z rodzicami wrócili do Białężyna koło Długiej Gośliny, rodzinnej wsi dziadka Franka. Dziadek prowadził zakład naprawy obuwia w Uchorowie. Tuż przed wojną ojciec został wysiedlony na Podlasie w rejony Ciechanowca. To były czasy, w których dosłownie za pracą trzeba było się nachodzić. Ojciec, jak domokrążca, wędrował po wsiach od domu do domu i, oprócz zajmowania się butami, wykonywał różne drobne prace naprawcze. Do Długiej Gośliny wrócili dopiero w 1947 roku. Mówię „wrócili”, ponieważ na Podlasiu ojciec wychodził sobie moją mamę (śmiech). To był ciężki okres, w którym ludzie nie mieli pieniędzy. Obowiązywał handel wymienny: ja ci naprawię buty, a ty mi zapłacisz jajkami – tak w telegraficznym skrócie. Ale nie zawsze to wystarczało, aby utrzymać rodzinę.

Podglądał Pan pracę dziadka i ojca, i tak zapałał miłością do butów?
Jasne, że podglądałem ojca w pracy. Już jako uczeń szkoły podstawowej kołkowałem dla niego zelówki. Bo widzi Pani, teraz buty się klei, a kiedyś buty się szyło albo kołkowało. W zelówkę i podeszwę wbijano młoteczkiem drewniane kołeczki, które spajały ze sobą poszczególne warstwy. Byłem też jego kurierem. Po skończonej pracy ojciec pakował buty do torby, a ja rowerem odwoziłem je do właścicieli i kasowałem pieniądze. A jeszcze zawsze coś mi się skapnęło na oranżadę.

A co z formalną edukacją?
Do szkoły chodziłem do tak zwanego „Oxfordu”. Trzy lata nauki w klasie na specjalizacji szewskiej przeplatane nauką zawodu w zakładzie. Trzy dni chodziło się do szkoły i trzy dni spędzało się u majstra na przyuczeniu zawodu i nabyciu praktycznych umiejętności. Tajniki zawodu zacząłem poznawać u majstra Franciszka Czarneckiego w zakładzie na ulicy Garbary 35. Pierwsze zadanie, które otrzymałem, to było łączenie w pary porozrzucanych po zakładzie kopyt. Potem były bardziej ambitne, jak na przykład wykonywanie trepów, czyli butów dla zawodników Warty Poznań.
W pierwszej klasie odbyliśmy pięciotygodniowy kurs przyuczenia do zawodu w Radomiu. Funkcjonowały tam Radomskie Zakłady Przemysłu Skórzanego „Radoskór”, w których mogliśmy podglądać proces produkcyjny obuwia. W tamtejszym technikum poznawaliśmy między innymi technologię maszyn czy specyfikę garbowania skór.

Jakie wrażenie wywarły na Panu Zakłady, tak inne od tych, w których do tej pory Pan bywał?
Byłem otumaniony i zaskoczony. Nie miałem wcześniej pojęcia, jak wygląda produkcja buta na skalę przemysłową. Pierwszy raz zobaczyłam taśmę i sposób wytwarzania inny od ręcznego. Przyznam, że mimo że miałem świadomość, jak bardzo maszyny ułatwiają i przyspieszają pracę, to nigdy nie chciałem pójść w tym kierunku. Majster zawsze powtarzał hasło: w młotku fason i ja się tego trzymam już 60 lat. Po trzech latach nauki, aby skończyć szkołę i zdobyć poświadczenie fachu, tak jak przystało, przystąpiłem do egzaminu czeladniczego.

Został Pan czeladnikiem i...?
Po roku pracy u Czarneckiego, w 1966 roku, otrzymałem powołanie do wojska, do jednostki
w Krzesinach – dzisiejszej bazy NATO. Ze względu na swój zawód zostałem przydzielony do sekcji mundurowej i dalej zajmowałem się butami oraz m.in. pielęgnowaniem skórzanych pasów. Po wojsku chciałem kontynuować naukę i nawet zapisałem się do technikum obuwniczego w Lesznie. Po kilku tygodniach, ze względu na zbyt małą liczebność uczniów, klasę rozwiązano. I tak zakończyłem swoją edukację formalną.

Od 1968 roku pracowałem u mistrza Ignacego Łukaszyka, którego zakład był zlokalizowany na ulicy Ratajczaka, naprzeciwko Biblioteki Uniwersyteckiej. Ignac specjalizował się w nowych wyrobach i słynął z tak zwanych „beatelsów”. Po jego śmierci przejąłem schedę i wraz z jego pracownikami i zamówieniami na obuwie miarowe kontynuowaliśmy pracę.

W tak zwanym międzyczasie zdałem egzamin mistrzowski, do którego można było podejść dopiero po przepracowaniu 5 lat w charakterze czeladnika. Egzamin zdawało się w izbie rzemieślniczej przed komisją składającą się z kilku szewców i jednej osoby będącej z namaszczenia partyjnego. Egzamin był jednodniowy i w tym czasie mieliśmy za zadanie wykonanie jednej pary butów.

A jak to było z tą Spółdzielnią?
Na rzecz Spółdzielni „Obuwnik” przepracowałem 30 lat. W początkowym okresie w Spółdzielni działało około 50 zakładów szewskich. To było bardzo wygodne rozwiązanie. Mieliśmy dostęp do towarów, serwisu maszyn, otrzymywaliśmy stałe i systematyczne wynagrodzenie. Ze Spółdzielni otrzymywało się określoną ilość towaru, na konkretną liczbę par butów. Wszystko musiało być ewidencjonowane. Każdy rozkrój ze skóry musiał zostać zapisany. Wiadomo było, ile par butów wyjdzie z jednego kawałka skóry, więc łatwo było nas kontrolować. Spółdzielnia zbankrutowała na początku lat dziewięćdziesiątych. Zaczęło brakować na rynku fachowców, dobrej jakości towarów, a nasze wzory były już przestarzałe. W pewnym momencie straciliśmy płynność finansową, niektórzy traktowali Spółdzielnię, jak własny folwark i wyciągali z niej, co się dało. Coraz lepiej zaczęło się wieść „prywaciarzom”, którzy mieli pieniądze, wyjeżdżali na Zachód, podglądali i ściągali nowinki.

Od kiedy pracuje Pan na własny rachunek?
Od 1995 roku pracuję na swoim, tu, gdzie właśnie rozmawiamy, na ulicy Kopernika 10. Na rozruch warsztatu okazyjnie wykupiłem od Spółdzielni niezbędne do pracy maszyny. Miałem także swoich stałych klientów, którzy przyszli tutaj za mną, ku niezadowoleniu mojej żony. Wie Pani, że niektóre klientki przychodzą do mnie z butami, które wykonywałem dla nich jeszcze w czasach Spółdzielni? A przecież ja na swoim jestem już od 27 lat!

To skoro wspomniał Pan już żonę…
Różnie bywało, ale wytrwaliśmy w miłości przez 50 lat. Na początku z trójką dzieci funkcjonowaliśmy w 40 metrowym mieszkaniu. Żaby utrzymać rodzinę na godnym poziomie, przynosiłem pracę do domu i po godzinach szyłem i naprawiałem buty. Trójka małych dzieci, porozkładane po kątach kawałki skóry, ciągnące się metry przędzy, wszechobecny zapach butaprenu i żona cała w pąsach, ponieważ miała uczulenie na klej – chyba łatwo sobie wyobrazić panującą w domu atmosferę.

A dziś?
Żona prowadzi mi całą buchalterię i widzi, jak to wygląda i tylko czasem dopytuje, kiedy skończę. Widzi Pani, mam problemy z biodrem, kręgosłupem, ale nie na tyle, żebym myślał o zamknięciu zakładu. Ja bym chciał jeszcze pogrzebać w tych butach. Zresztą to miejsce i ta okolica ma swój klimat. Tutaj wszyscy się znają i zastanawiają się na głos: „co to będzie Beniu, jak ciebie zabraknie?”.

Ma Pan następców?
Żadne z dzieci nie poszło w moje ślady. Inne temperamenty, patrzenie na świat i pomysły na siebie. Od małego widziały, jak żmudną i wymagającą skupienia pracę wykonuję. Ile cierpliwości i siedzenia na przysłowiowym tyłku potrzeba, by wykonać czy naprawić jeden but, niekiedy nawet przy minimalnym zysku. Jeden syn, można powiedzieć, że pracował w branży szewskiej. Po skończeniu studiów na Akademii Wychowania Fizycznego pracował jako przedstawiciel handlowy w firmie School. Kolejno współpracował z firmą azjatycką, od której kupował i sprowadzał do Polski komponenty szewskie niezbędne do wyrobu współczesnego obuwia i zaopatrywał w nie poznańskie zakłady. Tak że epizod związany z branżą miał, ale za krótki, by złapać bakcyla do rzemieślniczej i stacjonarnej pracy.

Ile par butów Pan wykonał?
Trudno policzyć, ale tak z parę wagonów kolejowych to pewnie by było.

Jaką część swojej pracy lubi Pan najbardziej?
Lubię, jak ja to mówię, taką sierotkę, której mogę nadać nowe życie. Im bardziej zniszczony, tym bardziej mnie cieszy, bo to wiąże się z wyzwaniem, a mi ciągle się chce (śmiech). Dzisiejsze obuwie wytwarzane jest z najdziwniejszych i najtańszych materiałów. Ze względu na łatwą dostępność, też mniej je szanujemy, dlatego nie narzekam na brak pracy, co chwilę ktoś wchodzi z rozklejonym butem, złamanym obcasem czy przetartą tenisówką.