Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Wycieczka po dawnym, smakowitym Poznaniu

15.07.2022 11:27:20

Podziel się

Szukamy miejsc, które pozostały już tylko w pamięci, a były smaczne, wyjątkowe i wielu z Was je wspomina. Budy z bułami bałtyckimi, mordownie na Wielkiej, pracownie wypieku komyśniaków, Rodzynek, gdzie serwowało się brzdąca – to tylko niektóre kultowe miejsca na mapie Poznania. A było ich całe mnóstwo… W podróż po poznańskich smakach zabierają nas Marian Augustyniak, kupiec z dziada pradziada i cukiernik oraz jego syn - Mikołaj.

TEKST: Juliusz Podolski
ZDJĘCIA: Stanisław Wiktor, ze zb. cyryl.poznan.pl, ze zb. Kroniki Miasta Poznania/cyryl.poznan.pl


– Była taka buda, którą dzisiaj nazwalibyśmy fast foodową na rogu ul. Wielkiej i Garbar – mówi Mikołaj Augustyniak. – Dzisiaj tam stoi ogromy budynek Atanera, a kiedyś był parking samochodowy i tam znajdowała się ta smaczna budka. Można było zjeść bułkę bałtycką ze śledziem, ale także hot-doga. To miejsce słynęło jednak ze śledziowej bułki. Jej bazą była bułka hot-dogowa z mąki pszennej z doskonale zamarynowanym śledziem w oleju ze słuszną porcją cebulki. To wszystko złożone, jak to się mówi po poznańsku, w klapsztulę. To jest jeden z moich ważnych smaków dzieciństwa. Nie wszystkie dzieci lubią śledzia, ale ja byłem specyficznym dzieckiem. Bułka do tej kanapki pieczona była na Woźnej, w piekarni Adama Nowaka. Można sobie wyobrazić, że zawsze była świeżutka.

Po drugiej stronie ulicy Garbary znajdowała się restauracja rodziców „Czardasz”, gdzie można było zjeść m.in. jagnięcinę i baraninę, dania kuchni węgierskiej i naszej rodzimej. Później, w tym samym miejscu, rodzice Mikołaja mieli w PRL-owskiej rzeczywistości sklep z artykułami spożywczymi.

Rodzynek i Brzdąc
Na ulicy Wielkiej była kawiarnia o smakowitej nazwie Rodzynek, gdzie chodziło się na słynne poznańskie brzdące. – Tak dobrego brzdąca nie jadłem już wieki – wspomina z rozrzewnieniem Mikołaj Augustyniak. – Przygotowywano tam półfabrykaty cukiernicze oraz miękkie ciasta, takie jak migdałowe czy brzdące – wspomina Marian Augustyniak, który był też cukiernikiem. W tym samym miejscu była piekarnia, która piekła chleby, a potem przeszła na pieczenie chleba dla wojska, tzw. komyśniaka, który charakteryzował się brakiem skórki na boku, ponieważ bochenki były pieczone ściśle przylegając do siebie.

Parówki z dzika
Wróćmy jednak na Wielką. W kamienicy, gdzie obecnie jest Restauracja Orzo, miały siedzibę dwie restauracje: Portowa i Pionier. Jak określa Pan Marian, były to typowe „mordownie”, gdzie miejscowi celebryci spędzali wolny czas po pracy. Niektórzy mieli tylko wolny czas… W podwórzu zaś była wytwórnia wędlin, a szczególnie parówek robionych z dziczyzny. To była masarnia firmy Las.

Krówki
Po sąsiedzku jest ulica Dominikańska, która słynna była m.in. z wytwórni cukierków mlecznych oraz krówek w formie tabliczek czekoladowych – taki blok krówkowy w żółtym papierku. Mieściła się naprzeciwko kościoła Jezuitów. Za jej twórcę i propagatora uchodzi Feliks Pomorski, pochodzący z Wielkopolski przedsiębiorca. W 1921 r. założył w Poznaniu wytwórnię słodyczy. Pomorski z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży zapisanej w testamencie kamienicy swego wuja kupił lokale przy ul. Strzeleckiej 9 i Szewskiej 9. W ten sposób rozpoczęła działalność wytwórnia pod nazwą „F. Pomorski”, która – choć posiadała w swojej ofercie ponad 100 typów słodyczy – rynek zawojowała właśnie krówkami. Były to znane nam dzisiaj cukierki o karmelowym kolorze oraz ciągliwym nadzieniu. Swoją nazwę zawdzięczały rysunkowi krowy widocznemu na opakowaniu. Przepis na nie Pomorski poznał pracując w latach 1907–1921 w hotelu swojego wuja w Żytomierzu na Wołyniu. Pełnił tam przeróżne funkcje, od boja hotelowego po pomocnika cukiernika. Właśnie pracując na tym ostatnim stanowisku, poznał sposób na wykonanie tzw. „ciągutki”, czyli słodkiej masy z cukru, mleka i masła.

Deserownia i randkownia
– Jednym z moich ulubionych miejsc na tym staromiejskim fyrtlu była deserownia na narożniku Wrocławskiej i Starego Rynku – z rozmarzeniem wspomina Mikołaj Augustyniak. – To była pierwsza pijalnia soków. Serwowano tam też znakomite koktajle truskawkowe na bazie kefiru, które mieszały się w maszynie na barze. Desery lodowe i te z galaretek owocowych były znakomite, nie wspomnę już o rurkach nabijanych bitą śmietaną. Co najważniejsze, one były nabijane na bieżąco po złożeniu zamówienia – w tym kryła się ich wspaniałość. Także rurki były wypiekane na miejscu. Tu, jeśli chciało się zabłysnąć, zapraszało się dziewczynę na randkę. Drugim miejscem o podobnym charakterze był „Kociak” na ul. Św. Marcin.

Golonka i nie tylko...
Wkraczając na Stary Rynek nie można zapomnieć o wspaniałej restauracji w Domu Turysty prowadzonej przez Mistrza Franciszka Dybizbańskiego. Jak wspomina Pan Marian, były tam dwie sale. Prawa, jak na ówczesne czasy normalna, dopuszczała palenie tytoniu, ale w lewej – co było wyjątkowe, zabraniano palenia papierosów. Doskonałe były w tym miejscu golonki, fantastyczny był brizol, lubiłem też tam jeść tatara. – Jeśli mówimy o golonce, to doskonała po bawarsku była podawana w Restauracji Bernardyńskiej w narożnikowej kamienicy. Wchodziło się z boku, bo po schodkach na narożniku była cukiernia z bardzo dobrymi wafelkami. A ta golonka – jeszcze dzisiaj czuję smak tego ciemnego sosu, pieczonych warzyw… – wspomina Pan Marian.

Na słodko
Przy Farze była cukiernia Stanisława Faleńskiego. – Maleńka, w obecnym budynku Domu Aktora. Jego babki drożdżowe uwielbiali klienci, ale i sam mistrz! Wchodziło się do tej kawiarenki – mówi Pan Marian – od ul Gołębiej. Natomiast pracownia cukiernicza znajdowała się na końcu długiego korytarza w tej kamienicy, gdzie był sklep, a w piwnicy pracownia. Później cukiernia przeniosła się na ulicę Murną. Zawodu u Stanisława Faleńskiego uczył się m.in. wybitny poznański cukiernik Wojciech Kandulski.

Będąc w okolicach Murnej, na ul. Paderewskiego, nie można zapomnieć o cukierni Hotelu Bazar. – Wysokie stołki, przepyszne lody palermo z własnej pracowni, gdzie produkowali też lody bakaliowe – opowiada Mikołaj Augustyniak. Do dzisiaj prawdziwe lody palermo produkuje firma Fawor, która opiera się na tradycyjnej, niezmienionej recepturze. Ta sama firma robi zresztą znakomite lody cassate. Idąc szlakiem słodkości trzeba wspomnieć o Kawiarni Warta znajdującej się na Ratajczaka przy Pasażu Apollo. Tam też była pracownia, do której wchodziło się od strony pasażu.

As i Podbipięta
Swoją markę miał słynny Bar As pod filarami na Placu Wolności. Serwowano tu prostą polską kuchnię, ale bardzo smaczną: bigos, kiełbasę na ciepło, golonkę, schabowe, mielone. Jak się wchodziło do lokalu, to po prawej stronie serwowane było proste barowe jedzenie przy wysokich stołach, a po lewej były stoliki i menu bardziej restauracyjne. Był jeszcze ogródek po przedwojennej restauracji, z której zostało tylko wejście znajdujące się między Biblioteką Raczyńskich a sąsiednim budynkiem.
Wracamy bliżej Starego Rynku na ul. Wrocławską od strony Kupca Poznańskiego. W narożnikowej kamienicy był bar Podbipięta. – To była piwiarnia bardzo niskich lotów, ale mieli wyśmienitą fasolkę po bretońsku – najlepszą w okolicy! A swego czasu to było bardzo popularne danie w lokalach gastronomicznych – mówi Mikołaj Augustyniak. Przypomina także niemal kultowe miejsce: sklep z bagietkami francuskimi, które pieczono na Wrocławskiej. Przed sklepem stały kolejki po to ekskluzywne wówczas pieczywo. Z piekarni wyjeżdżały wózki i sprzedawano wprost z nich gorące bagietki. Jak ktoś się nie załapał, cierpliwie czekał do następnego wypieku.

Kujawianka pyzy i hot-dogi
Smakosze poznańskich pyz wybierali się do Kujawianki – lokalu na Półwiejskiej bliżej Ogrodowej. Stało się tam w gigantycznych kolejkach właściwie tylko po pyzy albo z sosem myśliwskim, albo sosem pieczarkowym, który miał zdecydowanie mniej chętnych. Jeśli mowa o kolejkach, to warto wspomnieć o pierwszych hot-dogach, które sprzedawane były w małym okienku w budynku Kina Bałtyk. Zwykle stały tam dwie kolejki – jedna po bilety do kina, druga po hot-dogi. Jeśli było się z towarzystwem, część stała po bilety, a część po smakołyk z kapitalistycznego świata. Te serwowane w Bałtyku były to francuskie hot-dogi, chociaż jak ktoś jeździ do Czech, to nasi południowi sąsiedzi też takie jadają.